Alan Wake 2 to najlepsza gra Remedy od dawna [RECENZJA]
Powiedziałbym, że nie było mi z pierwszą częścią po drodze, ale to zbyt duże uproszczenie. Tak jak pokochałem ją za fakt, że okazała się najlepszą grą w klimatach powieści Stephena Kinga, tak równie silnie nużyła mnie powtarzalną i mozolną rozgrywką. A teraz wchodzi „dwójka”, cała na czarno… i daje powody do mruczenia. Ale też kilka, by zazgrzytać zębami.
„…knują, jak mnie powstrzymać”
Swoje pięć groszy dorzuca kamera – ta bardziej niż ostatnio klei się do pleców postaci, przez co mamy węższy zasięg widzenia i trudniej wykonuje się uniki. Obok broni palnej kluczowym narzędziem jest latarka z funkcją świecenia wzmocnioną wiązką (co niestety pożera energię w zastraszającym tempie), którą osłabimy wroga, by następnie móc go dobić w klasyczny sposób. Możemy posłużyć się także racami czy granatami błyskowymi. Ważne okazują się też zapasy medykamentów, które pozwolą uzupełnić nadszarpnięte zdrowie. O ile w walce z drobnicą nie musiałem po nie często sięgać, o tyle bossowie potrafili przygrzmocić bardzo dotkliwie.

Jak na survival horror przystało, często cierpimy na niedobory amunicji i baterii, a nawet podstawowe mięcho armatnie chłonie ołów jak gąbka wodę. Już na początku warto wyrobić sobie nawyk zbaczania z głównego szlaku, zaglądania w każdy kąt i przetrząsania okolicznych szafek bądź skrytek. Większość z nich nagrodzi nas jakimś znaleziskiem: czy to cennymi surowcami, czy fantem kolekcjonerskim. Nowością jest to, że Saga może ulepszać posiadaną broń, w przypadku Alana z kolei poprawimy statystyki postaci. Jedno i drugie wiąże się z różnymi rodzajami znajdziek, więc dochodzi jeszcze jeden dobry powód, by węszyć i lizać ściany.
„Poza czasem i przestrzenią. Poza rzeczywistością”
W wersji przedpremierowej pojawiały się rozmaite błędy, w tym tak kuriozalnie, że przez dłuższy czas kręciłem się w miejscu, nie wiedząc, czy trafiłem na kolejnego babola, czy może jednak tak miało być. No bo wiecie, surrealizm i te sprawy… W trakcie przesłuchania świadków morderstwa w pewnym momencie musiałem połączyć kropki w miejscu umysłu, co otwierało kolejną opcję dialogową. Tyle że mimo wyświetlenia stosownego komunikatu bohaterka wzbraniała się przed zadaniem pytania. Z kolei w korytarzu prowadzącym do toalet trafiłem na pomieszczenie, do którego na obecnym etapie przygody nie miałem prawa się dostać. Nagle, gdy błądziłem po knajpie i próbowałem zaczepiać pozostałych enpeców, agentka przeteleportowała się pod drzwi, automatycznie sforsowała zamek nieistniejącym wytrychem i weszła do środka, co kompletnie zepsuło grę. W takich sytuacjach pomagał jedynie restart i modlitwa, by ostatni punkt zapisu nie cofał mnie o kwadrans.

W pierwszych rozdziałach notorycznie psuły się też napisy: gra wyświetlała je z kilkusekundowym opóźnieniem, czasem wyprzedzeniem, kiedy indziej zaś pojawiał się blok tekstu pochodzący z innego fragmentu. Bywało, że przelatywały zbyt szybko albo nie pojawiały się w ogóle, no jazda totalna. Nie są to może babole, których nie dałoby się wyeliminować pierwszą lepszą łatką, ale ich obecność na kilka dni przed premierą dziwiła, szczególnie w produkcji tak dopieszczonej na innych płaszczyznach.
„Ale to miejsce jest prawdziwe! Koszmarny wymiar. Ocean ciemności”
Gra momentami prezentuje się imponująco, zwłaszcza jeśli dysponujecie wersją na PC i odpowiednio mocnymi bebechami w komputerze. Edycja konsolowa nie robi już tak dużego wrażenia. Śledzenie promieni czy jakość tekstur – to wszystko wypada gorzej niż na blaszakach, co nie znaczy, że źle. Przestrzeń jest tu doskonale zagospodarowana, oświetlenie w niektórych lokacjach genialnie wpływa na klimat, a modele postaci z pierwszego planu to światowa czołówka. Zaprzęgnięta do pracy najnowsza wersja autorskiego silnika graficznego Northlight ma się przy czym spocić i popisać, choć za pewną cenę – sporadycznie, bo sporadycznie, ale trafiały się lekkie spadki framerate’u (tradycyjnie grę można odpalić w trybie jakości bądź wydajności; ten drugi w teorii powinien zapewnić stałe 60 fps-ów).

Na samym początku przygody bohater mówi, że wszyscy podchodzimy do opowieści, mając jakieś nadzieje i oczekiwania, szukając odpowiedzi. Podczas pisania scenariusza Sam Lake ewidentnie kierował się tą maksymą, choć też zadbał o to, by kilka pytań pozostało otwartych. I całe szczęście! Ekipa Remedy uwielbia narracyjne fikołki, a z każdą kolejną produkcją działa w tej materii coraz śmielej. Już Control (które notabene rozgrywa się w tym samym uniwersum, więc warto znać tę produkcję, by wyłapać dodatkowe smaczki) było momentami mocno odklejone, ale Alan Wake przywdział siedmiomilowe buty i odskoczył o dwa susy dalej.
W Alana Wake'a 2 graliśmy na PlayStation 5.
Ocena
Ocena
Alan Wake 2 prezentuje się jak rasowa gra AAA, a eksperymentuje z formą i treścią niczym ambitny „indyk”. Skoro brzmi to jak typowa produkcja Remedy, zaskoczeń brak? Wręcz przeciwnie! I uczciwie dodam, że mimo kilku irytujących błędów i topornej walki to najlepsza gra Finów od czasu pierwszego Maksa Payne’a.
Plusy
- nieoczywista, fantastycznie serwowana historia
- zapadające w pamięć, świetnie zaprojektowane miejscówki
- duszny, przytłaczający klimat towarzyszący nam przez przeważającą część gry
- znacznie więcej przygodówkowego mięska niż w „jedynce”
- duet interesujących i zróżnicowanych postaci
- wyrazista, miejscami wręcz imponująca grafika
- solidny dźwięk i profesjonalny voice acting
- uczciwie długa kampania
- ciekawe pomysły na zróżnicowanie misji Alana
- miejsce umysłu Sagi i tablica dochodzeniowa
Minusy
- męczące i powtarzalne starcia to wciąż największa bolączka
- ślamazarni bohaterowie
- błędy z wyświetlaniem polskich napisów
- przedziwne babole w wersji przedpremierowej
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.