MADiSON – recenzja. W domu dziadków znowu straszy

MADiSON – recenzja. W domu dziadków znowu straszy
Gdy Konami zaczęło udawać, że P.T. nie istnieje, i pogrzebało żywcem Silent Hills, kilku niezależnych twórców postawiło sobie ambitny cel, by stworzyć podobne i równie elektryzujące doświadczenie.

Papugowanie najlepiej wyszło autorom Visage, ale i ekipa odpowiedzialna za MADiSON nie ma się czego wstydzić. Bohaterem ich opowieści jest Luca, młody chłopak, który ląduje w domu swoich dziadków. Pogrążone w półmroku korytarze i zatrzaśnięte na głucho pomieszczenia budzą niepokój, my zaś szybko odkrywamy, że te ściany były świadkami niejednej makabreski. Uzbroiwszy się w starego polaroida, zaczniemy walczyć z widmami nawiedzającymi stare mury i solidnie główkować, by poznać najbardziej przerażające sekrety ponurego gmaszyska.

MADiSON

Cyknij fotkę

Aparat fotograficzny bądź obiektyw kamery mają w wirtualnych horrorach długą historię. Czasem odgrywały rolę latarki i noktowizora, pozwalając poruszać się w ciemnościach (Outlast), kiedy indziej stawały się elementem jakiejś zagadki i dobrą okazją do budowania napięcia (Visage), bywało też tak, że oparto na nich model rozgrywki (Fatal Frame). MADiSON idzie podobnym tropem, czyniąc z aparatu najważniejsze narzędzie w grze.

MADiSON

Po pierwsze pozwala na ułamek sekundy rozświetlić ciemności, choć niekiedy wolelibyśmy nie wiedzieć, co czai się w mroku. Po wtóre możemy fotografować istotne miejsca i przedmioty, dzięki czemu na wywoływanych zdjęciach znajdziemy wskazówki prowadzące do rozwiązania zagadki. Ponadto w kluczowych lokacjach wpływamy na zastaną rzeczywistość, która po cyknięciu fotki zmienia się; czasem zostajemy nawet przeniesieni w inne miejsce bądź czas. Zastosowano tu prosty, ale sprytny zabieg z przeistaczającym się otoczeniem, nierzadko tuż za naszymi plecami. Kamienne posągi, które zdają się nas śledzić, przykryte kocem przedmioty pojawiające się w pustym wcześniej korytarzu i tak dalej. Znamy dobrze te sztuczki z takich produkcji jak Layers of Fear czy wspomniany wyżej Visage, ale muszę przyznać, że i debiutanci z Bloodius Games znakomicie je wykorzystali.

MADiSON

Groza i puzzle

Udostępniona nam przestrzeń nie jest może szczególnie rozległa – wszak przemierzamy w głównej mierze ciasne korytarze i zagracone pokoje. Projekt bazowej lokacji zasługuje jednak na uznanie, bo przypomina gigantyczny escape room, w którym upchnięto sporą liczbę kluczy i fantów pozwalających mocować się z zagadkami. Co krok trafiamy na zatrzaśnięte na głucho drzwi, w każdym pomieszczeniu znajdujemy elementy wyposażenia, z którymi możemy wejść w jakąś interakcję, a nasze kieszenie szybko zapełniają się przedmiotami, choć ich przeznaczenie odkrywamy dopiero po jakimś czasie.

MADiSON

MADiSON to w pierwszej kolejności przygodówka, bo na rozwiązywaniu łamigłówek środowiskowych mija nam lwia część rozgrywki. Budowa domu i charakter zabawy zmuszają nas do ciągłego backtrackingu – zresztą wracanie po własnych śladach ma tutaj wiele przyczyn. Pierwszą jest niezrozumiała decyzja o ograniczeniu naszego ekwipunku do raptem ośmiu slotów, z czego trzy zajmują aparat, szkicownik i wykonane zdjęcia, z którymi nie sposób się rozstać. Wielokrotnie musimy więc ganiać do sejfu i tam deponować zdobyczne klamoty, nie wiedząc tak naprawdę, czy nie przydadzą się za kilka minut. Kiepskie rozwiązanie pachnące reliktem z zamierzchłej przeszłości, czyli skrzynią z pierwszych Residentów.

MADiSON

Luca maratończyk

Nadprogramowe kilometry robimy również z uwagi na same zagadki, które potrafią być boleśnie upierdliwe, jak na przykład wtedy, gdy kluczymy po monotematycznych labiryntach podczas wizyty w katedrze czy biegamy tam i z powrotem po domostwie, dopasowując tarcze zegarów. Inna rzecz, że część wyzwań logicznych wydaje się nieintuicyjna, a gra bardzo oszczędnie serwuje wskazówki, nie mówiąc już o tym, że w panujących ciemnościach łatwo przeoczyć jakiś drobny przedmiot, przez co możemy utknąć w martwym punkcie na dłużej.

Bywało więc, że miotałem się w poszukiwaniu odpowiedzi, a od kwadransa miałem ją przed nosem. Takie chwile niepotrzebnie wybijają z rytmu i negatywnie wpływają na klimat opowieści. A ten, przyznać muszę, przez większą część kampanii jest pierwszorzędny. MADiSON często ucieka się do jump scare’ów, ale operuje nimi niezwykle sprawnie. Co więcej, to element w pewnym stopniu losowy, nigdy więc nie mamy pewności, w którym momencie gra spróbuje zafundować nam zawał. Nie zliczę, ile razy wyskakująca mi przed twarzą mara poderwała moje serce do dzikiego galopu.

MADiSON

Sugestywność doświadczenia pogłębia oprawa. MADiSON może pochwalić się niezłą grafiką (na uznanie w szczególności zasługują dopracowany, pełen detali świat gry oraz klimatyczne oświetlenie), ale tym, co wyróżnia tę produkcję w sposób szczególny, jest fenomenalny dźwięk. Z jednej strony gra proponuje stonowaną, bardzo oszczędną muzykę, z drugiej bombarduje nasze zmysły mistrzowsko zrealizowanymi dźwiękami otoczenia. Skrzypienie desek pod stopami, huk przewracających się mebli w pomieszczeniu obok, nagły grzmot gdzieś za oknem czy nerwowy oddech bohatera – te i podobne smaczki doskonale budują napięcie, raz za razem stawiając nas do pionu. Zaręczam, że w przypadku tej gry słuchawki i głęboka noc są zabójczą kombinacją. Nie mówcie później, że nie ostrzegałem.

W MADiSON graliśmy na PC.

[Block conversion error: rating]

Jedna odpowiedź do “MADiSON – recenzja. W domu dziadków znowu straszy”

  1. brotherofnight 1 sierpnia 2022 o 10:48

    Dla mnie Fobia – St. Dinfna Hotel to zdecydowanie lepsza gra pod każdym względem.

    Natomiast Madison to kolejny symulator chodzenia z oskryptowanymi jump scare’ami które irytują, może jakbym miał 13 lat i mentalność wykreowaną przez jutuberów co drą ryjka to może bym się jarał.

Dodaj komentarz