[Magazyn kulturalny] Black Sabbath, Riddick, David Bowie, Blue Jasmine…
![[Magazyn kulturalny] Black Sabbath, Riddick, David Bowie, Blue Jasmine…](https://cdaction.pl/wp-content/uploads/2021/11/19/098c45d5-4d8c-4895-be5e-74dcaef869a9.jpeg)
BLACK SABBATH – 13
Ta płyta nie powinna powstać, ci ludzie nie powinni żyć. A jednak Black Sabbath (bez oryginalnego bębniarza) dycha, koncertuje i wydaje album, który jest spełnionym snem fanów zespołu. Trzynastka nie okazała się pechowa – to powrót do doomowych korzeni, wirtuozerski popis Iommiego i mnóstwo ukłonów w kierunku starych fanów (Zeitgeist to w zasadzie kontynuacja Planet Caravan, Dear Father kończy się odgłosami dzwonów, które rozpoczynały pierwszego longplaya). Banda inżynierów dźwięku sprawiła nawet, że i Ozzy brzmi słuchalnie (choć pozostaje otwartym pytaniem na ile śpiewa on, a na ile komputer). Szkoda jedynie, że – podobnie jak na The Devil You Know – brakuje tu trochę szybszych numerów (jeden Loner wiosny nie czyni), album jest przeprodukowany (jak to u Ricka Rubina) a Butler, nadworny tekściarz zespołu, nie produkuje już tak błyskotliwych metafor, jak kiedyś. Nie jest to album na miarę Sabbath Bloody Sabbath czy Vol4, ale rock’n’rollowe dziadki spisały się naprawdę nieźle.
[Papkin]
MARCY PLAYGROUND – MARCY PLAYGROUND
Muzyka bywa wybredna – albumy słuchane w biegu wydają się beznadziejne, zyskując wiele, gdy odpalimy je w domowym zaciszu. Okoliczności, nastrój i inne poboczne czynniki wpływają na odbiór bardzo wydatnie. Pewnego dnia objadłem się po południu i miałem ochotę przez pół godziny po prostu sobie poumierać, było jednak trochę za cicho… i wtedy do głosu doszli Marcy Playground.
Wydania w stylu Lazy Hours nieraz dowiodły, że „obijunek” też wymaga dźwiękowego podkładu. Leniwy, zblazowany wokal Johna Wozniaka w połączeniu z odpowiednio prostymi kompozycjami sprawiły, że miałem sjestę tygodnia. Co w zasadzie udało się zupełnie niechcący… nic dziwnego, że debiutancki album amerykańskiego zespołu stał się platynowy. W końcu tylu ludzi na świecie lubi dobrze odpocząć.
[Adzior]
ALICE COOPER – WELCOME 2 MY NIGHTMARE
Pierwszy z koszmarów w fenomenalny sposób rozpoczął karierę Coopera-solisty, a bijące z płyty oniryzm i różnorodność wydawały się nie do podrobienia. Pomimo zaangażowania dawnych muzyków i Boba Ezrina, producenta odpowiedzialnego za najlepsze długograje Alicji, zapowiedź sequela przyjąłem nieufnie. Jak wyszło? Średnio. Cooper operuje tymi samymi środkami, którymi rozkochał w sobie melomanów 35 lat temu – są zatem melorecytacje, mariaże grozy z humorem, kpiny z muzyki disco (Disco Bloodbath Boogie Fever), swoją obecność zaznaczyła orkiestra (doskonałe The Underture), a ballada Something to Remember Me By stoi w jednym szeregu z klasycznym Only Women Bleed. Niepotrzebne wydają się natomiast ukłony w stronę współczesnego słuchacza – vide duet z Ke$hą, znaną też jako królowa auto-tune’a (którym to zresztą – niestety – szczodrze przyprawiono otwierające I Am Made of You). Nie sposób zarzucić „dwójce” nudy czy powtarzalności, o ile jednak Welcome To My Nightmare wujek Alice zapracował sobie na miejsce w rockowym panteonie, następca jest produktem co najwyżej udanym. Szkoda też, że najbliższe pierwowzorowi Under the Bed załapało się jedynie do edycji rozszerzonej.
[Papkin]
DAVID BOWIE – THE NEXT DAY
Na dziesięcioletnią emeryturę mogą sobie w muzyce pozwolić nieliczni, ale David Bowie zdecydowanie się do tych „nielicznych” zalicza. W sześćdziesiąte szóste urodziny artysta zaskoczył zarówno krytyków, publikujących w tym dniu okolicznościowe laurki, jak i fanów. Ujawniony wówczas singiel Where Are We Now? stanowi liryczne odwołanie do stworzonej z Brianem Eno „trylogii berlińskiej”, które pomimo niespiesznego tempa i niezbyt bogatej aranżacji błyskawicznie podbiło listy przebojów. The Next Day to świetna wizytówka Bowiego, człowieka, który w muzyce próbował wszystkiego od rocka, przez disco i elektronikę, po ambientowe brzmienia (i to wszystko tu słychać!). Z The Next Day wyzierają zarazem pewna skromność i szczerość. David nie kryje się za żadną z masek, nie wprowadza na scenę alter-ego w rodzaju Ziggy’ego Stardusta czy Chudego Białego Księcia. Jak zwykle natomiast przenikliwie opisuje otaczającą go rzeczywistość, ubierając swoje opowieści w dźwięki gitar i klawiszy. Mówiąc krótko – jeden z najlepszych albumów w tym roku, który w dodatku – słowo daję – z każdym przesłuchaniem tylko zyskuje.
[Papkin]
BLUE JASMINE
Podobno obecnie panuje moda na Woodiego Allena i ilekroć zdarza się premiera jego nowego filmu, tłumy zwalają się w kinach dla zasady. Na szczęście kina studyjne przyciągają mniej ludzi idących do sal na ślepo, w związku z czym bez podejrzeń o pozerstwo mogłem w pełni szczerze przyznać, że wolny czas warto poświęcić na nowy występ zjawiskowej Cate Blanchett.
Aktorka występuje w roli kobiety, która z wyższych sfer zjeżdża na samo dno, gdy interesy jej męża okazały się nielegalne, a władza i prawnicy zabrali cały majątek. Tytułowa Jasmine – w tej roli właśnie Cate – w biedzie odnawia kontakty ze swoją siostrą, na drabinie społecznej sytuującej się w dolnych stanach średnich. Allen znów udanie gra przerysowanie wyrazistymi postaciami. Jeśli wyobrazicie sobie kobietę żyjącą za pensję minimalną z marketu, jej narzeczonego samca alfa, niewyżytego dentystę czy modnie ubraną kobietę w nieswoim otoczeniu – prawdopodobnie z dużą dokładnością widzicie kadry z filmu. Plus za obsadę i za scenografię.
Dużą bolączką jest jednak wszechobecny banał – karykaturalna konwencja dobrze wypadła w Zakochanych w Rzymie, jednak do dramatu ani trochę nie pasuje. Blue Jasmine to film składników. Zdjęcia, miejsca, teatralna gra aktorów czy przede wszystkim znakomita Blanchett wyglądają nieźle na papierze. Na ekranie zabrakło niestety najważniejszego – czegoś pomiędzy.
I nie pojmuję, dlaczego na zwiastunach wygląda to jak komedia.
[Adzior]
FROST/NIXON
David Frost był na Wyspach prawdziwą ikoną dziennikarstwa, a jego niedawna śmierć stanowi niezły pretekst do powtórzenia sobie historii jednego z najciekawszych telewizyjnych wywiadów w historii. Starcie młodego żurnalisty z ustępującym w atmosferze skandalu prezydentem Nixonem śledzi się z wypiekami na twarzy. Scenariusz zgrabnie zarysowuje istotę Watergate i jego następstw, ucieka od czarno-białych klisz i trzyma w napięciu do ostatnich minut. Nawet, jeśli macie alergię na amerykańską politykę warto obejrzeć film dla roli Franka Langelli (Nixon), który kradnie każdą scenę ze swoim udziałem. Nie tylko udało mu się fenomenalnie podrobić styl mówienia byłego prezydenta, ale – przede wszystkim – w przekonujący sposób wydobyć jego prywatną stronę. Łakomy kąsek dla każdego kinomana. Nawet politycznie niezaangażowanego.
[Papkin]
RÓŻA
Niezbyt chętnie podchodzę do filmów związanych z okresem powojennym i okołokomunistycznym. Temat często wykorzystywany w popularniejszych utworach wtórnie, na podobną modłę. Różę moi znajomi chwalili jednak zbyt często, bym przeszedł obok niej obojętnie, a emisja filmu w TV pewnego wolnego wieczoru zdecydowała, że trzeba było wreszcie ten film poznać.
Niektórych odrzuca makabryczność wielu ujęć w historii Róży i Tadeusza – wdowie po żołnierzu Wehrmachtu i byłym członku szeregów Armii Krajowej – żyjących na Mazurach, krainie bardzo powoli schnącej od szlamu nacjonalistycznej pogardy. Trzeba mieć naprawdę mocne nerwy, by nie odwracać wzroku od ekranu. Ten rodzaj emocji jest jednak moim zdaniem konieczny, by czubkiem palca dotknąć tego, co udało się w Full Metal Jacket – opowiadać o wojnie, nie skupiając się na działaniach militarnych, ale tym, co siedzi w ludzkiej psychice. Jeden ze śmiesznych polskich zespołów powiedział kiedyś przypadkiem między mnóstwem badziewia jedną mądrą rzecz – wojna nie rozgrywa się na froncie, ale w ludzkich głowach, które konsekwentnie spychają indywidualistów do szeregu. Ten problem Róża przedstawia wybitnie, a Marcin Dorociński pokazuje, jak rozwinął się aktorsko przez ostatnie lata.
[Adzior]
RIDDICK
Riddick, jaki jest, każdy widzi. Ani Pitch Black, ani Kroniki nie rozbiły box-office’ów (choć ten pierwszy cieszy się w pewnych kręgach opinią kultowego), oba miały też w sobie subtelność czołgów na placu Tinanmen. Coś się zmieniło? Nie. Przed jednym greenscreenem zebrano kilkoro podrzędnych aktorzyn, powierzono im wyjątkowo sztampowe role (złoty amerykański chłopiec, babka z jajami, łotr gotowy zdradzić własną matkę w zamian za garść dolarów) i dołożono kilka tanich chwytów (pso-hiena, którą opiekuje się Vin Diesel? Litości!). Niewielki – jak na standardy Hollywood – budżet skutkuje zaś tym, że niemal widać linki, na których postaci wykonują te wszystkie quasi-efektowne akrobacje. Przez pierwszą godzinę zmagania zbiega z niegościnną planetą są nawet zajmujące, a brak fabuły prawie nie przeszkadza, później – gdy sieczka w stylu filmów akcji z lat 90 osiąga punkt krytyczny – już mniej. Prawda jest taka, że gdyby zastąpić Vina Diesela dowolnym innym aktorem film można by podsumować słowami: „parujący w mikrofali klocek”.
[Papkin]
ANDRIEJ DIAKOW – DO ŚWIATŁA
Do światła Andrieja Diakowa to książka wchodzących w skład Uniwersum Metro 2033 – zapoczątkowanej przez Dimitrija Głuchowskiego serii osadzonej w wykreowanym przez Rosjanina postapokaliptycznym świecie. Z opisu tytułu dowiedziałem się, że w Rosji powieść uznawana jest za najlepszą pozycję z cyklu. Nie wiem dlaczego. Fabuła opowiada o pochodzącym z petersburskiego metra doświadczonym stalkerze Taranie i przygarniętym przez niego chłopcu (będącym jego „wynagrodzeniem”) Glebie, którzy biorą udział w ekspedycji do Kronsztadu w poszukiwaniu źródła tajemniczego światła, które zauważono w Petersburgu.
Jeśli odciąć się od dotychczasowej twórczości Głuchowskiego i stworzonych przez niego zasad rządzących światem po wojnie nuklearnej, to Do światła jest całkiem niezłą powieścią przygodową. Akcja pędzi w niej na złamanie karku, rozwój historii zaskakuje, a książka wciąga i czyta się ją jednym tchem. Cieniem kładą się na niej jednak nieścisłości, które wywracają do góry nogami uniwersum Metra. Przykład? Bohaterowie mogą swobodnie oddychać na powierzchni i często chodzą bez masek, chociaż w poprzednich pozycjach, było jasno napisane, że bez tlenu człowiek długo nie przeżyje nad ziemią. Takich sprzeczności jest więcej, co psuje klimat.
Mimo to – warto, choć trzeba przymknąć oko na pewne nieścisłości w budowie świata. Do światła jest pierwszym tomem planowanej trylogii. Mam nadzieję, że W mrok, które obecnie czytam, będzie lepsze…
[Piotrek66]
CHARLES BUKOWSKI – ZAPISKI STAREGO ŚWINTUCHA
Zapiski to zbiór anegdot i opowiadań, jakie mistrz kieliszka i butelki publikował w alternatywnym Open City. Jak w każdej tego typu pozycji zdarzają się fragmenty i lepsze, i gorsze (na przykład bardzo bełkotliwe „analizy polityczne”), ale zdecydowana większość to po prostu perełki. Bukowski zabiera nas w podróż przez meliny i burdele, poznaje z bandą ciem barowych, zdziela przez łeb i kradnie portfel. Jak zawsze jest lapidarnym, wulgarnym gnojkiem. Tyle, że to zabójczo błyskotliwy gnojek.
[Papkin]
NAVAL – PRZETRWAĆ BELIZE
Miałem szczęście przeczytać przed premierą książkę Navala – byłego operatora GROM-u z wieloletnim doświadczeniem – która jest jego pamiętnikiem z jednego ze szkoleń. Takiego, o którym wielu z was nie śni w najczarniejszych koszmarach. Autor przez trzy tygodnie bez przerwy przebywał wraz ze szkolonym oddziałem w belizejskiej dżungli, gdzie oprócz wyczerpujących samych z siebie ćwiczeń wrogiem była natura. Wszechobecna, natrętna i bezlitosna.
Warto pamiętać, że mamy do czynienia z utworem zaprawionego żołnierza, nie bujającego w obłokach pisarza, co w tym wypadku sprawdza się świetnie. Naval sypie konkretnymi opisami, dzięki którym w mig możemy wyobrazić sobie lepiące się od wilgoci mundury, prysznic z nieba w postaci deszczu zenitalnego czy sen na sypiącej się, pochyłej, wbijającej w tyłek skale. To także kolejna cegiełka budująca powszechną wiedzę o naszej najbardziej wyspecjalizowanej jednostce, która z wiadomych przyczyn opowiada o sobie rzadko i niechętnie.
[Adzior]
LEE CHILD I JACK REACHER – zabójczy duet
Dziś nie polecę wam konkretnej książki. Dziś polecam autora i jego cykl książek. Gość nazywa się Lee Child i popełnił już bodaj 17 książek o niejakim Jacku Reacherze. Kim jest Jack? Najkrócej rzec można, że to skrzyżowanie Sherlocka Holmesa z Robocopem. Ściślej mówiąc, Jack to ex-wojskowy, służący w żandarmerii wojskowej w stopniu majora, gdzie z jednej strony musiał sobie umieć poradzić z bandą pijanych marines, a z drugiej powinien mieć umysł ostry jak brzytwa, prowadząc rozmaite dochodzenia.
Gość ma ponad 1,90 m wzrostu, 110 kg wagi i jeśli trzeba komuś skręcić kark albo kluczem francuskim zmiażdżyć kolano, to czyni to bez najmniejszego wahania, choć z drugiej strony robi to wtedy, gdy musi. Zdecydowanie woli operować umysłem niż pięścią, ale często musi jednak użyć argumentu siły, miast siły argumentu.
Choć cykl powieści rozpoczął się w 1997, to powody dla których Jack zrzucił mundur i stał się wyrzutkiem społeczeństwa poznaliśmy dopiero w 2012, bo powieści nie są pisane w kolejności chronologicznej. Ale bez obaw – każda jest zamkniętą całością, więc możecie je czytać w dowolnej kolejności. W każdym tomie będzie zresztą mniej więcej to samo – pętający się po USA Jack (brak stałego adresu, brak konta w banku, brak ubezpieczenia, brak stałych źródeł dochodu) wplątuje się (zwykle w jakimiś zapomnianym przez Boga i establishment miasteczku) w coś, co finalnie często okazuje się grubą aferą, często korzeniami tkwiącymi w Pentagonie, Waszyngtonie, a czasem i jeszcze dalej. Często nawiązuje tam romans z piękną kobietą, zawsze posyła paru niemilców do piachu (a kilku na rentę inwalidzką) oraz zaprowadza ład i porządek, po czym sobie idzie w inne miejsce, w którym… I tak to się toczy.
Dlaczego więc polecam wam te dość sztampowe książki? Z jednego prostego powodu: bo się cholernie dobrze czytają. Na razie zaliczyłem 5 tomów i za każdym razem mam to samo wrażenie – jakbym zrzucał 10 kg odważnik z dachu wieżowca : leci bardzo szybko i stale przyśpiesza, a finalnie robi całkiem solidne „bum!”. I autor i jego bohater nie filozofują , nie zbawiają ludzkości, po prostu robią swoje. Lee pisze swe powieści w teorii z kamienną powagą, w praktyce jednak nienachalnie mruga do nas okiem, czy to konstruując fabułę, w której na Jacka polują jednocześnie 3 różne mafijne syndykaty, przy okazji próbujące wykończyć resztę konkurencji, co odpowiednio sfilmowane mogłoby zaowocować świetną komedią sensacyjną (*), czy też szpikując tekst zdaniami w stylu „Reacher przeładował broń i sprawdził, czy jest zabezpieczona. Większość ludzi, która tego nie zrobiła nadal żyjel. Ale nie wszyscy”. I nie przegina z wielkością kolejnych tomów – zwykle 300-400 stron to góra.
Krótko mówiąc – świetna lektura na jazdę pociągiem czy zatłoczoną poczekalnię w rejonowej przychodni lekarskiej. Jeśli szukacie nieambitnej ale gwarantującej doskonały relaks dla obolałego mózgu lektury – pamiętajcie nazwisko Lee Child.
(*) ale zakończenie jest już jednak w stylu Tarantino i Peckinpaha… Swoją drogą Holyłud sfilmowało jedną powieść, i to „na poważnie”. Dowcip zrobiono za to w innym miejscu – obsadzając w roli 35-letniego przypakowanego faceta o wzroście 190 cm z hakiem 50-letniego kurdupla – Toma Cruise. Holy szit!!! To prawie jakby do roli Hannah Montany zaangażować Clinta Eastwooda.
[Smuggler]
Czytaj dalej
17 odpowiedzi do “[Magazyn kulturalny] Black Sabbath, Riddick, David Bowie, Blue Jasmine…”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Co do Riddicka pięknie powiedziane. Moim zdaniem tę miernotę trzeba piętnować i tępić jak się da…
Po tym jak się wypowiedziałeś, Adzior, o serii Riddicka( tak na marginesie, Dawid Twohy, jest reżyserem innego kultowego filmu, Arrival, wiec słaby nie jest) to aż ciekaw jestem jak bardzo pojedziesz Dredd 3d, albo Elysium.
Sorki to było do Papkina
http:oceniamygry.bloog.pl/ to blog na którym wszyscy mogą pisać recenzje i dzielić się wrażeniami z gry. Wystartował dopiero dzisiaj, ale z waszą pomocą będzie rozwijał się bardzo szybko. Wysyłajcie linki rodzinie, znajomym, przyjaciołom i razem z nami piszcie recenzję! Jeśli jesteście chętni wysyłajcie swoje recenzje/ciekawostki na oceniamygry@wp.pl. Zostaną opublikowane pod warunkiem, że nie będą zawierały błędów ortograficznych i wulgaryzmów. Do recenzji możecie dodawać zdjęcia i filmy!
Ehm, na Petersburg nie zrzucono tylu bomb, co na Moskwę. Dlatego w jej okolicach można normalnie oddychać. Ogółem, poziom promieniowania jest tam niższy, bo i brakło jakiegoś szczególnego celu w ataku nuklearnym na Petersburg, prócz samego efektu psychologicznego.
Taki tam ten nowy Sabbath, nie jest zły. Na pewno lepsze od wypocin Osbourne’a, które nagrywał przez ostatnie 18 lat – w sumie przez niego myślałem, że będzie dużo gorzej, ale jednak daje radę, choć trochę sztuczny ten album się wydaje. Ale może tylko się wydaje. W każdym razie The Devil You Know nie pobija (ani nawet tegorocznego Orchid, BS copycats). http:www.blacksabbath.com/discography.html swoją drogą polecam, myślałem, że jeszcze coś kiedyś nagrali, jakieś np. Heaven and Hell, myliłem się :/
„13” jest jak dla mnie lepsze od całej solowej kariery Osbourn’a. Jakoś nigdy nie lubiłem jego wokalu i wg mnie najlepsza płyta Black Sabbath to (fani Ozzyiego mnie zabiją) Born Again z Ian’em Gillianem. Co do Coopera to wielka szkoda, lubię jego muzykę ;f
Nowa płyta BS baardzo mi się spodobała. Świetną robotę robi gitara basowa, jej operator jest świetny w tym fachu. Poza tym niektóre kompozycje proste i banalne, ale skuteczne. Aż się dziwię, że sam ich nie wymyśliłem wcześniej albo nikt ich nie nagrał jeszcze do tej pory. |Album wciąga i brzmi jak trzeba!
Szkoda, że nie ma takiej możliwości jak na forum blokować również wyświetlanie newsów, na pewno [Magazyn kulturalny] byłby zablokowany, na forum już Królestwo Rdzy [metalu] mam na – a i tutaj propagowanego podobnej muzyki mi się nie podoba.
1. Mam nadzieje, że napiszecie o nowej płycie BFF.| 2. Riddicka trzeba lubić i wkręcić się w uniwersum. Film jako taki był słabawy, ale dzięki kontynuowaniu historii łysego zbiega, dla mnie jest świetny.
@ema – xD Mam nadzieje, że żartujesz, bo to co piszesz jest tragiczne. Redaktorzy piszą o muzyce, którą słuchają albo lubią, a Ty wyskakujesz z „propagowaniem”…
@ema – can’t tell if trolling or… w tym magazynie kulturalnym jest opisany 1 (słownie: jeden) album metalowy, zaś z poprzednich żadnego nie kojarzę. Propagowanie jak cholera.
Książki o Reacherze czyta się [beeep], jak dla mnie są to jedne z tych książek dla których warto poświęcić cały wolny czas, ja także serdecznie polecam!
A ja powiem tylko, że nowy film o Riddicku nic nowego nie wnosi do serii. Więc jeżeli ktoś jest fanem poprzednich filmów, to na ten idzie obowiązkowo i ów doceni. Ale jeżeli komuś nie podobały się Pitch Black, ani Kroniki, to niech sobie odpuści, bo już zapowiedzi dawały jasny przekaz czego można się od tego filmu spodziewać, wiec wmawianie że miał być hit a wyszedł kit, jest kompletnie nie na miejscu. Tak – ten film niczym nie zaskakuje i dla jednych to będzie wadą, a dla innych ogromnym atutem.
A czas na to by zostać fanem, lub przejść obok obojętnie pojawił się nie teraz 6.09.2013, tylko już dawno temu, w latach 2000 i 2004 kiedy to miały premiery poprzednie filmy – bo, powtórzę to jeszcze raz, nowy „Riddick” nie różni się wiele od swoich poprzedników.
Więc narzekanie na ten film i biadolenie jaki jest słaby, to jak narzekanie i biadolenie, że nie zauważyło się tego wcześniej, i nie odpuściło sobie oglądania kolejnego takiego filmu.