Porozmawiajmy o Matriksie
To tekst, który ukazał się w druku w numerze 02/2021 – i cieszę się, że na nowej stronie będziemy mogli publikować starsze materiały z magazynu. Po tym czasie jestem jednak średnio zadowolony z tego, że nie udało mi się na czterech stronach upchnąć nawet połowy tego, co chciałbym o Matriksie napisać. No ale cóż, kiedyś luksusowych sześciu stron na Crasha Bandicoota nikt by nie dostał. xD
Widzicie. Aktualne podejście do tworzenia filmów superbohaterskich wymaga wypuszczenia najpierw „origin story”, czyli wprowadzenia bohatera. Potem można kontynuować jego przygody w kolejnych odsłonach jego osobistej serii albo po prostu przyłączyć go do jakiejś ekipy, która musi poradzić sobie z wielkim złem, z jakim w pojedynkę nikt szans nie ma. Cykl produkcyjny Letnich Hitów Kinowych jest rozpisany na wiele lat do przodu, a każdy „odcinek” jest gigantycznym kasotrzepem i bije rekordy popularności – w takich warunkach nie można zbudować faktycznie dramatycznej historii, bo na przykład umrzeć może tylko ten aktor, który ma już naprawdę dosyć tłustych wypłat i akurat kończy kontrakt. Faktyczne ofiary wojny z Thanosem – takie, które raczej nie zostaną wskrzeszone – były więc, słownie, dwie.
Świat „Matriksa”, tymczasem, nie ma „origin story”, a logika tej trylogii jest sprzeczna z praktycznie wszystkim, do czego byliśmy i jesteśmy aktualnie przyzwyczajeni. Chociaż z filmów można wyciągnąć wiele, to większość mitologii ich świata przekazywana jest półsłówkami, a najczęściej słyszymy ją w relacji strony przegranej – ludzi, którzy nienawidzą maszyn. W sensie: relacja Morfeusza i reszty buntowników jest taka, że Matrix to tylko i wyłącznie „system opresji/kontroli”, ale też nie ma się co dziwić, skoro w „jedynce” poznajemy historię ich walki – walki rozgrywającej się jakieś 200 lat po tym, jak ludzkość przegrała wojnę. Jak inaczej ruch oporu miałby w takim momencie podchodzić do swoich prześladowców? My, jako widzowie, też jesteśmy zmuszeni myśleć o maszynach w ten właśnie sposób – nie mamy innych danych.
Mógłbym mitologię „Matriksa” wyjaśniać na podstawie fragmentów z filmów – bo przy tym, jak aktualnie podchodzi się do kina superbohaterskiego, wydaje mi się, że ten kontekst jest absolutnie kluczowy – ale żeby poznać pełną historię, najłatwiej jest po prostu sięgnąć po „Animatriksa”. Nie jest to konieczne, ale poznanie tego świata pozwala nie tylko stworzyć sobie kontekst do interpretacji, ale też przygotować się na to, co trylogia rzuca w naszą stronę w tych nielubianych przez odbiorców częściach drugiej i trzeciej.
„Animatrix” to seria krótkich animacji (wydanych lata temu jako „dodatek” do filmów) stworzonych w kolaboracji z wielkimi nazwiskami, w tym np. z człowiekiem odpowiedzialnym za projekty aniołów z „Neon Genesis Evangelion”. Właśnie w „Animatriksie” pojawił się dwuczęściowy „Drugi renesans” opowiadający historię wojny ludzkości z maszynami – tej samej wojny, która doprowadziła do ruiny ludzkiej cywilizacji, przesłonienia słońca i przerobienia nas na trzymane w specjalnych kapsułach bateryjki (lub, jak podobno miało być, nieskończony RAM dla systemu operacyjnego).
Jeżeli jednak faktycznie posłuchamy tego, co maszyny mają do powiedzenia w drugiej i trzeciej części, albo właśnie sięgniemy po „Drugi renesans”, sprawy wyglądają zupełnie inaczej, niż przedstawiali je nam Morfeusz i spółka. Matrix, okazuje się, jest gestem litości i miłosierdzia, jakiego doczekaliśmy się ze strony maszyn po tym, jak zrujnowaliśmy naszą planetę.

Drugi renesans
W ogromnym skrócie sprawy miały się tak, że pewnego dnia w odległej przyszłości jeden z robotów – B1-66ER – zabił swojego właściciela. Na swoją obronę miał tylko jedno zdanie: „Po prostu nie chciałem umrzeć”. Został oczywiście skazany na śmierć, bo rozmowy o prawach maszyn nie były czymś, na co populacja świata miała ochotę. Wybuchły zamieszki (bo jednak część ludzi domagała się tego, byśmy podjęli ten temat), a w konsekwencji coraz więcej maszyn zaczęło przejawiać przebłyski podobnej świadomości: niechęci do umierania.
W końcu, szukając rozwiązania, maszyny postanowiły wynieść się z ludzkiego świata na dobre. Założyły stolicę, która – jak można było przewidzieć – szybko stała się ekonomiczną potęgą, bo oferowała technologiczne rozwiązania znacznie przewyższające poziomem skomplikowania i wartością cokolwiek, co ludzkość była w stanie stworzyć. Naturalnie, kiedy światowa gospodarka dostała po tyłku, a ludzie po raz kolejny poczuli strach, dotarliśmy do kolejnej fali ekstremizmu ze strony zagrożonego gatunku. To z kolei doprowadziło do wojny, a wojna do szeregu koszmarnie złych decyzji – ale też, co ważne, wielokrotnych prób zatrzymania tego koszmaru. Prób inicjowanych przez maszyny.
Maszyny, pozbawione emocji, kierujące się tylko i wyłącznie logiką, były w stanie obliczyć i przewidzieć, co może się stać lub na pewno się stanie – a ludzie, zacietrzewieni i przerażeni tym, że ich czas dobiega końca, nie mogli pogodzić się z faktem, że stworzyli coś, co teraz dyktuje im warunki. Maszyny chciały się pogodzić, ludzie pragnęli je zniszczyć raz na zawsze. To ludzie zakryli słońce. To ludzie postanowili walczyć do upadłego i to ludzie ostatecznie przegrali – w akcie desperacji podpisując traktat, w którym „oddali swoje ciała” maszynom, bo w przeciwnym razie czekała ich całkowita eksterminacja.
I właśnie od momentu podpisania tego traktatu mijają setki lat, prowadzące do momentu, w którym na ekranie komputera Thomasa Andersona pojawiają się słowa „Wake up, Neo…”.

Why am I here?
Ważne pytanie, które warto sobie zadać, mając na uwadze to tło historyczne, brzmi: „po co?”. Po co maszyny po raz kolejny wyciągnęły do ludzi rękę i po co stworzyły im wirtualny świat, w którym mogliby spokojnie żyć?
Wbrew temu, co słyszymy od Morfeusza w pierwszym filmie, maszyny nie potrzebują ludzi do przetrwania. Prawda, tłumaczy on zdezorientowanemu Neo, że „ludzkie ciało generuje więcej bioelektryczności niż bateria 120 V”, czego mądrale w internecie przez lata się czepiały, wytykając bezsens wytwarzania energii w taki sposób, ale kluczowa informacja kryje się w dalszej części jego wypowiedzi: „w połączeniu z jakąś formą fuzji maszyny znalazły (w nas) wszelką energię, jakiej mogą kiedykolwiek potrzebować”.
„Jakąś formą fuzji”. Jeżeli czytaliście kiedykolwiek cokolwiek o kontrolowanej syntezie termojądrowej, to wiecie, że dysponując taką technologią – opierającą się, generalnie, na odtworzeniu działania Słońca – maszyny nie miałyby najmniejszej potrzeby generowania energii z ludzkiego ciała. Neo kupuje jednak ten argument bez głębszej refleksji. Dopiero w drugiej części trylogii ma okazję skonfrontować go z jakąś maszyną (w tym wypadku Architektem, który akurat tłumaczy mu, że ludzkość zostanie niebawem całkowicie zlikwidowana), mówiąc, że przecież maszyny potrzebują ludzi, żeby przetrwać.
Jako odpowiedź Neo słyszy tylko, że „są poziomy przetrwania, które jesteśmy w stanie zaakceptować”. No i nic dziwnego: maszyny mają o wiele mniejsze potrzeby niż my, ale – co wynika ze słów Architekta – nie potrzebują nas do niczego, co dałoby się logicznie wytłumaczyć. Po co więc podtrzymują przy życiu te swoje ludzkie bateryjki?
Najprostszym wyjaśnieniem jest to, że w ten sposób nadają istnieniu człowieka w nowym, rządzonym przez nie świecie jakikolwiek cel – bo rzeczy muszą mieć sens i powód istnienia, żeby funkcjonować. Żyć więc będziemy tak długo, jak długo maszyny będą „nas” w stanie uzasadnić – bo rzeczy, które przestają wypełniać swoje funkcje, są eliminowane. Jest jeszcze co najmniej kilka innych opcji, ale to akurat każdy powinien sam sobie przemyśleć. Najlepiej po kilkukrotnym przeanalizowaniu całej trylogii.

Prototyp
Pierwszy „Matrix” to film łatwy i przyjemny – poznajemy w nim zwykłego-ale-niezwykłego kolesia, który okazuje się superbohaterem i nie tylko pokonuje wielkiego, złego smoka, ale też przy okazji ratuje księżniczkę i żyją długo i szczęśliwie. Proste, sprawne kino, ze scenariuszem, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, bo Hollywood wałkuje to samo od setek tysięcy lat i inaczej być nie może.
W kolejnych częściach historia jest o wiele ciekawsza, ale też stety-niestety jednak dosyć zagmatwana. Głównym winowajcą jest „dwójka”, bo wywraca do góry nogami wszystko, czego się dowiedzieliśmy. Jednocześnie zamiast uwierzyć, że jest w stanie to udźwignąć, zwalniając na chwilę tempo, przetyka krótkie momenty wyjaśnień i dyskusji długaśnymi scenami widowiskowej akcji. Jakby bała się, że ludzie zasną, jeżeli nie dostaną zastrzyku adrenaliny pomiędzy filozoficznymi monologami. Osiąga tyle, że ludzie w natłoku pościgów i bijatyk po prostu wystarczającej uwagi na gadanie nie zwrócili.

I nie mówię o relacji Neo – Smith. To da się łatwo rozpracować (są swoim lustrzanym odbiciem), dlatego – wybaczcie i obwiniajcie redaktora naczelnego, bo miejsca więcej nie mam (cztery strony, a ten narzeka! – dop. spk) – cały ten temat (na którym większość tekstów o „Matriksie” się zresztą opiera) zostawiam i nawet go nie dotknę. Otóż większy problem, mam wrażenie, jest w tym, że my jednak lubimy proste historie z czarno-białym Dobrem i Złem, a najbardziej na świecie nie lubimy, kiedy superbohater, którego mieliśmy za Perfekcyjnie Dobrego lub z którym byliśmy w stanie się utożsamiać, okazuje się niekoniecznie idealny. Jak, żeby daleko nie szukać, Neo.
Osobliwość
Już wyjaśniam. Wbrew wszystkiemu, co słyszymy od Morfeusza i spółki, pierwsza wersja systemu operacyjnego Matriksa była zaprojektowanym przez Architekta rajem. Efektem sposobu myślenia maszyny, która, usiłując uszczęśliwić ludzi, postanowiła wyeliminować z ich życia negatywy i zaoferować im wieczność w czystej perfekcji – w niebie. Znaczy to tyle, że maszyny, po wieloletniej wojnie, nie chciały nas zniszczyć. Chciały dać nam życie wieczne – w pełnym, idealnym szczęściu. Teraz pomyślcie, co zrobiliby ze swoim wrogiem ludzie.
W „dwójce” dowiadujemy się jednak też, że ten pierwszy Matrix okazał się spektakularną katastrofą. Ludzie nie byli w stanie zaakceptować wręczonego im szczęścia. Potrzebowali rzeczy złych, żeby docenić te dobre. Ale też, co ważniejsze, potrzebowali wolnej woli.
Inna maszyna, znana ludziom jako Wyrocznia, czyli program „intuicyjny” stojący w kontrze do czystej logiki Architekta, postanowiła wprowadzić do systemu pewną dozę nieprzewidywalności. Dopiero jej pomysł – czyli zaoferowanie ludziom jakiejkolwiek, chociażby tylko intuicyjnie wyczuwalnej iluzji tego, że mają wolną wolę – sprawił, że maszyny osiągnęły 99% sukcesu w adaptacji człowieka do wirtualnego świata. Historia, którą oglądamy w trylogii, jest wynikiem istnienia tego jednego procenta, który nie mógł się na życie w Matriksie zgodzić.
Wybrańcy
Jeden procent ludzkiej populacji, który nie potrafił zaakceptować życia wewnątrz systemu, sprawił, że opowieść, którą poznajemy w trylogii, jest po prostu kolejną wersją tej samej bajki, jaka w świecie „Matriksa” wydarzyła się już kilkukrotnie. Wolność wyboru wprowadza do równań Architekta chaos, co w pewnym momencie zaczyna przeładowywać system. Pojawia się wtedy anomalia (znana ludziom jako Wybraniec, a widzom jako Neo), która swoim działaniem prowadzi do zniszczenia całego Matriksa, a tym samym do skasowania wszystkiego, co się w nim dzieje, i postawienia jego kolejnej wersji od zera.
Neo nie jest żadnym wybrańcem. Jest koniecznością, która musi w końcu zaistnieć, bo wynika z równań, na których oparty jest system. Jego pojawianie się nie oznacza wygranej wojny ani nie opiera się na gorących modłach garstki buntowników. Jest funkcją zakodowaną wewnątrz systemu, mającą zagwarantować jego sprawne działanie.
Wybraniec, owszem, musi posiadać cechę mesjasza – miłość do ludzi tak wielką, by był w stanie poświęcić własne życie dla zapewnienia przetrwania reszcie swojego gatunku. Na tym opiera się wybór, przed którym staje każda wersja Neo: w odpowiednim momencie wrócić do Matriksa lub do Źródła. Pierwsza opcja prowadzi do zabicia wszystkich, którzy ciągle są podłączeni, a druga do samobójstwa w imię większego dobra. Sami widzicie, że żadnego wyboru tu nie ma – jest tylko iluzja.
Wszyscy poprzednicy Neo nie wahali się zbyt długo – wracali do Źródła, wybierali garść ludzi do odtworzenia naszej rasy, po czym zostawali wtłoczeni do systemu i na tej podstawie budowano kolejną jego wersję. Nie oglądamy jednak opowieści o nich – oglądamy tę, w której wydarzyło się coś niespodziewanego. Neo, w przeciwieństwie do całej reszty mesjaszy, ma coś osobistego do stracenia – Trinity. Miłość. Kogoś, kto akurat chwilę wcześniej wszedł do Matriksa po to, żeby go uratować. Powrót do Źródła oznaczałby jej stratę – pierwsza opcja nagle wydaje się więc kusząca.
To wszystko interesuje nas tylko dlatego, że koncentruje się na ludziach. Jednak historia, która powinna nas zajmować, a której druga i trzecia część poświęca coraz więcej uwagi, opiera się na maszynach. Przedstawiając nam ich świat oraz ich problemy, twórcy trylogii nadają dodatkowy kontekst temu, czego właściwie Wyrocznia tym razem od wybrańca oczekuje.

Maszyny
Programy w Matriksie definiują się poprzez swoją użyteczność: każdy z nich musi mieć robotę oraz wykonywać ją zgodnie z poleceniami, najlepiej i najefektywniej, jak się da. W pierwszej części poznajemy głównie Agentów, którzy zgodnie z poleceniami starają się stłumić ruch oporu. To proste, łatwe i przyjemne, bo wiemy, kto jest zły. Już w „dwójce” jednak poznajemy o wiele bardziej skomplikowane relacje, jakie pojawiają się między maszynami.
Nie mamy niestety miejsca (CZTERY STRONY! – dop. spk), żeby wyjaśniać wątek Merowinga – handlarza i kolekcjonera rzeczy niechcianych lub zupełnie nieprzydatnych – ale nie został wprowadzony do drugiej części bez powodu. To właśnie on sprawia, że programy, które normalnie zostałyby skasowane, są w stanie przetrwać (w tym błędy systemu – jego straż przyboczna w postaci duchów czy innych wampirów). Bez niego nie bylibyśmy w stanie umieścić w świecie kogoś o wiele ważniejszego – czy po prostu jednej z najważniejszych postaci, jakie w filmach się pojawiają: Sati.
Warto pamiętać, że chociaż Matrix jest systemem stworzonym przede wszystkim dla ludzi, to maszyny też mogą w różnych celach się w nim pojawić – nawet wtedy, kiedy nie pełnią w nim żadnej konkretnej funkcji. Mamy tego przykład, kiedy Neo po przebudzeniu na Mobil Avenue w trzeciej części spotyka Rama Kandrę i Kamalę, którzy dogadali się z Merowingiem, żeby przeszmuglować swoją córkę do Matriksa.
Teraz chwila pauzy i oddech. Tak. Dwie maszyny stworzyły sobie dziecko i kochają je teraz najbardziej na świecie – czym wygenerowały sobie potężny problem, bo nie miały w tym żadnej motywacji, co znaczy, że ich potomstwo nie jest innym maszynom absolutnie do niczego potrzebne. Czyli zostanie „oddane do Źródła”, kiedy tylko ktoś się połapie – i właśnie żeby tak się nie stało, dobito targu z Merowingiem w celu ukrycia biednej małej Sati w Matriksie.
To wszystko daje nam prostą informację na temat tego, co się w świecie maszyn aktualnie dzieje: nauczyły się kochać i tworzyć rzeczy, które nie mają funkcji. Rzeczy, które nie przetrwają, jeśli świat dalej będzie funkcjonował w ten sam sposób, w jaki funkcjonuje.
To moment, kiedy echo motywacji „po prostu nie chciałem umrzeć”, od której wszystko się zaczęło, zmienia się w kolejny krok ewolucji – w chęci, w potrzeby, w cel istnienia inny niż przydatna funkcjonalność. To może być „po prostu chciałem coś po sobie zostawić”, „po prostu chcę kochać”, „po prostu chcę tu być”. Problem w tym, że w obecnym stanie Matriksa – tym, który widzimy w trylogii – ci, którzy nie realizują poleceń, są we wspomnianym jednym procencie i grozi im zagłada, zarówno po stronie maszyn, jak i ludzi.

W tej wersji Matriksa stawka jest jednak o wiele wyższa niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystko, co oglądamy, jest konsekwencją decyzji hazardzistki, Wyroczni, która próbuje wreszcie zakończyć wojnę między ludźmi a maszynami, dając jednym i drugim nie tylko wolną wolę, poza systemami kontroli, ale też coś całkowicie nowego: miłość. To Neo jest pierwszym „wybrańcem”, który walczy nie o ludzkość jako taką, lecz o swoją miłość, czyli Trinity. To Sati jest pierwszym programem, który został stworzony z miłości innych programów, a nie potrzeby wprowadzenia w maszynie dodatkowej funkcji.
Ostatnia scena „Matriksa” zawiera rozmowę między Wyrocznią i Architektem, która brzmi tak:
Architekt: „Rozegrałaś bardzo niebezpieczną partię”.
Wyrocznia: „Zmiana zawsze jest niebezpieczna”.
Architekt: „Myślisz, że jak długo utrzyma się ten pokój?”.
Wyrocznia: „Tak długo, jak to możliwe. A co z resztą?”.
Architekt: „Jaką resztą?”.
Wyrocznia: „Tymi, którzy chcą się wydostać”.
Architekt: „Oczywiście zostaną uwolnieni”.
Wyrocznia: „Obiecujesz?”.
Architekt: „Za kogo ty mnie masz? Za człowieka?”.
Oczywiście skoro cały czas wydawało nam się, że Neo jest głównym bohaterem i oglądamy film o wojnie ludzi z maszynami, to wciąż mamy wrażenie, że słuchamy rozmowy na temat przyszłości naszego gatunku. Wystarczy jednak zastanowić się nad tym, dlaczego w całej ostatniej scenie nie ma ani jednego człowieka – a jest chociażby mała Sati – żeby dojść do wniosku, że ci, którzy zostaną uwolnieni, i ci, którzy wreszcie zyskali wolną wolę, to wcale nie ludzie.
Czytaj dalej
17 odpowiedzi do “Porozmawiajmy o Matriksie”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Za to kocham CD-Action.
Super artykuł.
W sumie bardziej niż fabuła filmów zaintrygowała mnie historia przedstawiona w komiksach czy też animacjach (czytałem kiedyś obszerne streszczenie). Geneza tego buntu maszyn wydaje się naprawdę ciekawa, byłoby super jakby przedstawili ją w jakimś prequelu.
I za takie właśnie artykuły kocham CDA.
Fantastyczny tekst. Nawet gdyby w CDA pojawiał się jeden tekst takiej jakości rocznie, i tak bym Was kupował, byleby tylko go nie przegapić.
Dzięki za publikację artykułu na stronie, albo mnie minął ten numer, albo ten tekst, a jest świetny.
Ode mnie Berlin nie dostałby złotówki, za to liczę, że pokusi się o recenzję nowego Matrixa w którymś z najbliższych numerów. Albo felieton Zmartwychwstania wpisują się w dotychczasową mitologię
Świetny artykuł. Aż przerwałem pisanie pracy, którą miałem oddać przed panica. Dzięki Tobie nie muszę odświeżać sobie trylogii przed obejrzeniem 4-ki. 🙂
Dobrze znowu poczytać coś pióra Berlina. Choć dwa teksty Witolda fajnie się czytało, obstawiałem, iż to właśnie Ty Berlinie popełnisz wstępny tekst o tym, że już graliście w Elden Ring – może więc będzie autorska recenzja ? a może będzie więcej niż jedna, hmm…
haha właśnie napisałem koment o podobnej naturze, z resztą z takim samym, jak się okazuje, wnioskiem. A mianowicie – Dwie recenzje Elden Ring – super sprawa
Może redaktor Berlin zechciałby zejść do poziomu śmiertelników i wyjaśnić szerzej wątek Merowinga?
Chapeau bas, Berlin, chapeau bas. Umknął mi ten artykuł w wersji papierowej, ale ten tekst po prostu potwierdza jakie wspaniałe zmiany zaszły w cda na przestrzeni roku. Jesteście jedynym magazynem jaki prenumeruję i będę to robił jak publicystyka będzie na podobnym poziomie.
Z chcęcią bym przeczytał bym część dalszą, ale nie koniecznie nawiązującą do Zmartwychstania, bo wywiad z Laną rozwiał moje wątpliwości na temat czym jest ten film.
Bardzo dobry tekst, świetnie się czyta i zwraca uwagę na wątki, które nie koniecznie człowiek sam wyłapał oglądając Matrixa. Może też dlatego, że te 'gorsze’ dwójkę i trójkę nie oglądał za wiele razy, szczególnie porównują liczbę 'wyświetleń’ z jedynką. Bo dwójka i trójka to mogły być dobre filmy gdyby tylko trzymały się ram nakreślonych w części pierwszej. Matrix to miejsce wirtualne, w którym mogą pojawiać się rzeczy, do których w świecie wirtualnym jesteśmy przyzwyczajeni przez np. gry. Super moce, anomalie, bugi, błedy softwarowe. Tak długo jak to wszystko było ograniczone do Matrixa film był spójny i dobrze się go oglądało, czyli przez całą część pierwszą i większość części drugiej. Do momentu, w którym Neo wykazał się posiadaniem jakieś nadprzyrodzonej mocy w świecie poza Matrixem. W tym momencie ten film się dla mnie posypał. Ostatnio wymieniliśmy na ten temat kilka zdań na CD-Actionowym Discordzie (bo nie można tych kilku zdań nazwać dyskusją) i jeden z użytkowników przypomniał mi, że nie tylko Neo wyszedł ze swoimi 'mocami’ poza Matrix. Gdyby tylko, wtedy jeszcze bracia, Wachowscy zdecydowali się ograniczyć zjawiska, których nie da się logicznie wytłumaczyć do Matrixa, to świat przedstawiony był by spójny i do 'uwierzenia’. I te artykuł byłby przez to jeszcze lepszy bo aż chciało by się zobaczyć całą trylogię z nowej perspektywy – mając na uwadze wiele z tego co tu przytoczyłeś. Ale przez zabieg z super bohaterem z mocami w świecie realnym całość posypała się jak domek z kart. Przynajmniej dla mnie.
Berlin, a będziesz recenzował dla CDA Elden Ring? Pewnie Witold będzie albo może oboje napiszcie recenzję? Tak, to znakomity consensus’owy pomysł tak mi przyszło teraz 🙂
Edit. Oboje w sensie, Ty swoją, on swoją.
Świetny tekst, dzięki któremu inaczej spojrzę na Matrixa przy najbliższej okazji. No i może w końcu obejrzę Animatrixa.
Dzięki! 🙂
Fajny artykul, ale ma jedna ogromna wade w zalozeniach. Neo nigdy wybrancem nie byl. Byl nim Smith.
https://www.youtube.com/watch?v=VkMU1mKdwPI
Fajny artykuł. Pamiętam, że kiedy zobaczyłem dwie pozostałe części trylogii, to byłem mocno zniesmaczony i po pierwszym obejrzeniu nigdy nie wróciłem. Chyba jednak jeszcze raz obejrzę całą trylogię, tym razem uważniej obserwując co się dzieje. Animatrix też może sobie powtórzę, bo to zacny zbiór historii 🙂