1.03.2022, 13:00Lektura na 5 minut

Graliśmy w Tiny Tina’s Wonderlands. Rozczarowanie? Wręcz przeciwnie!

Tiny Tina’s Assault on Dragon Keep, czyli DLC do Borderlands 2, wielu fanów zapamiętało szczególnie ciepło – było zdecydowanie jednym z najlepszych w całej serii. Zapowiedziane jakiś czas temu Tiny Tina’s Wonderlands uznałem za rozbudowane rozszerzenie do „trójki” – ogromnie się myliłem.

Wonderlands to spin-off serii, który pokazuje (dzięki m.in. o wiele bardziej zaawansowanemu silnikowi z trzeciej części Borderlands), czym mogło być Assault on Dragon Keep, gdyby twórcy mieli odpowiednio dużo czasu i stosowny budżet na realizację swojej wizji. Nie będę owijał w bawełnę: pierwsze chwile w tej podlanej klimatem papierowych erpegów mieszance odklejonego uniwersum Borderlands i szalonej wyobraźni Tiny Tiny od razu pochłaniają i fascynują bez reszty.


Witaj w domu!

O wątku fabularnym nie mogę powiedzieć za wiele, bo zdradzono na jego temat niedużo. Do dyspozycji miałem całkiem spory obszar niebędący częścią głównej kampanii. Moim zadaniem było pomaganie dość osobliwym goblinom w stworzeniu ruchu oporu przeciw demonicznemu Vorcanarowi.

Za to jeśli chodzi o rozgrywkę, mogę was już uspokoić. To stare, dobre Borderlandsy, z tą samą toną absurdalnego, specyficznego dla serii humoru, tyle że w konwencji niby-średniowiecznej. Niczym w Assault on Dragon Keep, Tiny Tina prowadzi sesję RPG dla swoich znajomych, a my odgrywamy role postaci, w które ci się wcielają. Względem wspomnianego DLC nowości jest tu jednak cała masa.

Przede wszystkim otrzymujemy tym razem zestaw klas z prawdziwego zdarzenia – wojującą lodem i toporem brr-zerkerkę (doceniam dowcip, doceniam); stabbomancera, czyli połączenie łotrzyka i maga; clawbringera, kogoś w rodzaju paladyna; spellshota, czyli pełnoprawnego maga; inspirowanego klasami druida i łowcy spore wardena, a także graveborna, którego umiejęności mają proweniencję nekromancką.


Jest klasa

Niestety, w demie pobawić się mogłem tylko gravebornem i stabbomancerem, z których to ten drugi skradł moje serce: jego umiejętności mógłbym porównać do tych używanych przez siren z pierwszej części gry, jednak zaprojektowano je o wiele ciekawiej. Łotrzyk ma do wyboru dwa ulty: może albo stać się niewidzialny i zadawać wtedy (nieco tylko zmniejszone) obrażenia krytyczne, albo rzucić magiczny sztylet, który będzie ciachał wszystkich tych, którzy wejdą w obszar jego działania. Szczerze mówiąc, sztylet wydawał mi się na tym etapie rozgrywki kompletnie bezużyteczny i o wiele lepiej bawiłem się, atakując niemilców z ukrycia. Do tego walka tą klasą premiuje naprzemienne ataki w zwarciu i bronią palną, co w poprzednich częściach gry było moim ulubionym sposobem potyczkowania się.

Gravebornowi za to cały czas towarzyszy chowaniec, który wspomaga go podczas starć. Poza nim mamy oczywiście ulty: jeden z nich potrafi zadać potężne obrażenia obszarowe kosztem małej porcji zdrowia, a drugi znacznie zwiększa moc naszych ataków... ale z każdą sekundą coraz bardziej skraca pasek witalności. Jeśli ten spadnie do zera, nie umieramy – na chwilę stajemy się nieśmiertelni. Walka jest tu ogólnie szalenie przyjemna: żonglujemy umiejętnościami i broniami, a co jakiś czas wspomagamy się zaklęciami, które zajęły miejsce granatów.


Ten jeden prosty trik

Czarom muszę poświęcić osobny akapit, bo to naprawdę świetnie zrealizowana mechanika. Jeżeli chodzi o zasadę działania, to czuć tutaj mocną inspirację serią Destiny – da się strzelać i rzucać zaklęcia jednocześnie. Nie można jednak odmówić dziełu Gearboksa własnej tożsamości, a rodzajów zaklęć jest tu zatrzęsienie. Dzielą się nie dość, że na żywioły, to jeszcze na rodzaje i według sposobu działania. Niektóre musimy naładować, wycelować i dopiero wystrzelić, inne zaś zadają obrażenia obszarowe. Zdarzają się też takie, które lecąc do celu, ranią wszystkich stojących po drodze wrogów i jednocześnie leczą naszą postać. Do tego jedyne, co nas ogranicza, to czas odnowienia czarów: nie musimy zbierać „amunicji”, by móc nimi ciskać. Dzięki temu walka jest bardziej dynamiczna niż w poprzednich odsłonach, nie polegamy tylko na broni palnej, a dużo bardziej na sprycie i odpowiednim ustawianiu się na polu bitwy.

Wielu z was może zapewne kręcić nosem na fakt, że całość oparta jest na systemie walki wziętym bezpośrednio z trzecich Borderlandsów – a doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdemu przypadł do gustu tamtejszy system perków. Potencjalnie zniesmaczonych uspokajam: drzewkom talentów w Woderlands bliżej raczej do tych z „dwójki” niż z „trójki”. Mamy tylko jedno drzewko dla każdej klasy, ale do wyboru wspomniane wcześniej dwa ulty, między którymi możemy się swobodnie przełączać. Strzela się tu też jakby lepiej, ale może to zasługa delikatnych zmian w działaniu samych broni.


Kuszokarabin czy tam inny krucyfiksosztylet

Jestem urzeczony tym, w jaki sposób są tu one wykonane. Nie dość, że marki pukawek nazywają się w świecie wykreowanym przez Tiny Tinę nieco inaczej (na przykład Dahl to teraz Dahlia), to jeszcze nie uświadczycie tutaj ani karabinów, ani pistoletów. Te zastąpiono wszelkiej maści kuszami lub konstrukcjami kuszopodobnymi. Wyrzutnie rakiet to teraz osobliwie wyglądające działa, a SMG i shotguny zaprojektowane zostały w magiczno-steampunkowym stylu. Wszystko to wygląda naprawdę fenomenalnie. Do dyspozycji mamy też oręż do walki wręcz: od toporów, przez maczugi i sztylety, po wielkie miecze. 

Lokacje wykonane są po mistrzowsku. Wśród powykręcanych drzew, dziwnie wypiętrzonych skał i osobliwych budowli rozrzucono tu i ówdzie kufry, magiczne artefakty do zebrania i automaty do sprzedaży, które też zyskały średniowieczny sznyt. Wszystko wykonane jest z wielką pompą i przywiązaniem do szczegółów – nawet wszelkie menusy, dziennik czy mapa przypominają coś rodem z wysokobudżetowego erpega fantasy.


Eeej, nie spodziewałem się tego!

Szczerze powiedziawszy, nie miałem pojęcia, że aż tak bardzo będę chciał zagrać w najnowsze Borderlandsy. To, co przygotował Gearbox, robi ogromne wrażenie: zachowano ducha pierwowzoru, jednocześnie dodając masę ciekawej, klimatycznej, zabawnej i wciągającej zawartości. Do tego gra prezentuje się świetnie i śmiga aż miło na najwyższych ustawieniach na dwuletnim już laptopie z mobilnym RTX-em 2070. Spójrzcie tylko na screeny: to przecież dalej stare, dobre „Borderki”, tylko w klimacie Assault on Dragon Keep. Już teraz wiem, że będę się dobrze bawił – a w szczególności w co-opie.

Cieszy

  • to Assault on Dragon Keep II, ale z ogromnym budżetem
  • klimat!
  • system talentów
  • zaklęcia zamiast granatów to genialny pomysł
  • graveborn i stabbomancer naprawdę dają radę (a szczególnie ten drugi)
  • absurdalny humor dalej na plus
  • bardzo ładna oprawa

Niepokoi

  • a co, jeśli innymi klasami będzie się grało tak sobie?
  • długość zabawy
  • nie jest to Borderlands 4 :c


Czytaj dalej

Redaktor
Krzysiek „Bastian” Freudenberger

Z redakcją związany jestem jakoś od 2013 roku. Poza pisaniną to jestem sobie dyrektorem artystycznym w CD-Action (nienawidzę nazwy tego stanowiska), gdzie wymyślam layouty, składam magazyny do kupy i projektuję okładki, a na naszym youtube'owym kanale pajacuję przed kamerą. Crash Bandicoot > gry z Mario.

Profil
Wpisów146

Obserwujących14

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze