10
9.08.2022, 15:30Lektura na 7 minut

„Sandman” – recenzja serialu. Hit czy sypanie widzom piasku w oczy?

Dobrze się stało, że dostaliśmy serialowego „Sandmana” dopiero teraz, gdy Gaiman jest na tyle sławny, że mógł mieć bezpośredni wpływ na całe przedsięwzięcie. Dzięki temu powstała ekranizacja na tyle udana, by nie zawieść zarówno znawców komiksów, jak i pozostałych odbiorców Netfliksa.


Krzysztof Ryszard Wojciechowski

Nie było łatwo – to bowiem niejedyna próba zekranizowania „Sandmana”, lecz pierwsza, która doszła do skutku. Ekranizacja, owszem, oderwana niemal zupełnie od DC – świata Batmana i Supermana – ale przyznam, że z korzyścią dla spójności materiału. Zresztą sam Neil Gaiman, autor oryginalnego komiksu, gdy już mógł, odciął się od większego uniwersum, więc te zmiany to niezbędna kosmetyka ujednolicająca wizję Brytyjczyka.

„Sandman” – legendarna seria wywodząca się z marki Vertigo, pobocznej linii DC Comics skierowanej do dorosłego czytelnika – jest komiksem wyjątkowym i bardzo ważnym w procesie dojrzewania mainstreamowego oblicza medium z anglosaskiego kręgu kulturowego. Opowiada o personifikacji snu, Morfeuszu, który przez zwykły niefart i pomyłkę zostaje złapany i uwięziony w piwnicy okultysty wypisz wymaluj podobnego do Aleistera Crowleya. Spędza w niewoli ponad wiek i wydostaje się dopiero w naszych czasach. Źle się działo, gdy go nie było (co nie zostaje jednak tak mocno zaakcentowane w serialu) – na świecie toczyły się krwawe wojny, a część ludzi zapadła na nieznaną chorobę związaną z zaburzeniami snu. Ojczysta kraina protagonisty, opuszczona przez swojego władcę, popadła zaś w ruinę. W czasie pobytu na przymusowym urlopie Morfeuszowi zostają odebrane artefakty będące źródłem jego potęgi: rubin, sakwa i maska. Pierwsze, co robi po uwolnieniu, to wyruszenie na poszukiwanie tych przedmiotów. Ślady prowadzą między innymi do samego Piekła.

Sandman. Netflix
„Sandman”. Fot: Netflix

Nadzieja w Netfliksie

Przez lata seria uchodziła za niemożliwą do zekranizowania. Od strony wizualnej zresztą i tym razem się nie udało. Szczególnie czuć to na początku serialu – mianowicie „Sandmana” całkiem odarto z formy, jaką znajdziemy w komiksie. Surrealistyczną, mroczną estetykę – dość mocno rozbuchaną od strony konstrukcji plansz komiksowych – którą dzieło zawdzięcza rysunkom Sama Kietha, zamieniono na ordynarne i moim zdaniem fatalne komputerowe efekty specjalne. W momentach prezentujących magiczne aspekty opowieści czuć najzwyczajniej  „cyfrę”, co w jakiś sposób okalecza najbardziej widowiskowe fragmenty. To głównie przez to serial nie będzie miał długiego terminu przydatności. Jeśli już dzisiaj te efekty prezentują się średnio, to ze wzmożoną siłą będzie się odczuwało ich sztuczność w przyszłości.

Warto też wspomnieć, że okładki do serii robił nie kto inny, jak Dave McKean – awangardowy plastyk, który poza komiksami i animacjami zajmuje się również grafikami na potrzeby płyt (zespołów takich jak Testament czy Paradise Lost) oraz książek. Artysta stał się wizytówką „Sandmana” i przyciągał do komiksów odbiorców spragnionych czegoś innego, ambitniejszego. Niestety w przypadku serialu udział McKeana w przedsięwzięciu ograniczono do stworzenia napisów końcowych. Uważam, że jego obecność – jako osoby chętnie sięgającej po różne techniki, od sztuk cyfrowych po kolaż – w załodze tworzącej „Sandmana” poprawiłaby stan graficzny celuloidowej wersji przygód Morfeusza. Przy poprzednich próbach ekranizacji, które zdychały zawsze na etapie scenariusza, postulowano nawet, aby sceny dziejące się w Śnieniu wykonać w technice animacji znanej z dzieł czeskiego surrealisty Jana Švenkmajera czy Braci Quay:

To był dobry pomysł i gdyby tylko zaangażować w to właśnie McKeana, wyszłoby prawdopodobnie coś nieszablonowego.

Do tego sam Gaiman, zanim jeszcze stał się popularnym pisarzem fantasy, był jednym z reformatorów anglosaskiego komiksu. Twórcą chętnie eksperymentującym, młodym wariatem – i takie odważne cechy nosiło też jego opus magnum. Autor wprowadził dużo świeżości do medium uwolnionego zaledwie parę lat wcześniej spod jarzma Comics Code Authority (swoistego kodeksu określającego, co można było pokazać w komiksie), zyskał na popularności i dlatego jego dzieła są ważne do dziś dla wielu odbiorców. Netfliksowy „Sandman” od tej strony jest jednak tylko bladym cieniem pierwowzoru, nie posiada jego mocy, więc nie wróżę mu pozycji w gronie ekranowych klasyków. Również w ich obrębie liczy się bowiem nowatorstwo. Wszak najsłynniejsze seriale naszych czasów, jak „Prawo ulicy”, „Breaking Bad” czy „Gra o tron”, przecierały szlaki, wytyczały nowe kierunki. „Sandman” na żadnym poziomie tego niestety nie robi.


Doktor Destiny i inni

Na szczęście serial jest dość wierną adaptacją od strony treści, choć oczywiście trzeba mieć w pamięci fakt, że odcina się od DC. Po pierwszych, zanurzonych w horrorze okultystycznym odcinkach traktujących o uwolnieniu się Władcy Snów i jego poszukiwaniach utraconych przedmiotów, dostajemy prawdziwą perełkę, jaką jest piąty epizod o tytule „24/7”. John Dee (w komiksie więziony w szpitalu Arkham superłotr, Doktor Destiny, tu posiadający artefakt Morfeusza szaleniec) trafia w nim do pewnego baru i za pomocą rubinu Sandmana zaczyna kreować „nowy wspaniały świat”, który ostatecznie przeradza się w koszmar podszyty horrorem cielesnym. W tej roli obsadzono znakomitego Davida Thewlisa. Aktor po mistrzowsku odegrał szaleńca pragnącego w efekcie przejęcia rubinu zawładnąć też krainą snów.

Sandman. Netflix
„Sandman”. Fot: Netflix

Dobre wrażenie robią również pomniejsze występy i znakomite decyzje castingowe, jak obsadzenie w roli Lucyfera Gwendoline Christie, czyli Brienne z „Gry o tron”. Osobiście uważam jednak za dość nietrafiony pomysł zmianę płci Johna Constantine’a znanego ze słynnej serii komiksowej „Hellblazer”. Sam jego udział co prawda sprowadzono do dość krótkiego cameo, ale chyba wszyscy fani cyklu cieszyli się z obecności postaci. W serialu został zastąpiony kobietą. Wątki na szczęście niewiele tracą na tym zabiegu, ale pamiętam dobrze, w jakich okolicznościach Constantine utracił sakwę Sandmana, której stał się powiernikiem. Uroczym wydawało mi się to, że jego kobieta, uciekając, zabrała nie tylko artefakt, ale i stare, cenne zeszyty „Silver Surfera”. Najwyraźniej twórcy serialu jednak nie do końca pisali scenariusz z myślą o podobnych do mnie komiksowych nerdach. No cóż, i tak jest dobrze, więc nie mam wyboru – muszę się chyba pogodzić z ich decyzją. Dostajemy też adaptację tomu „Dom lalki”, opowieści o kolejnym ludzkim zagrożeniu dla krainy snów zgrabnie przecinającej się z mroczną historią o konwencie seryjnych morderców odwiedzonym przez personę tylko udającą jednego z nich.

„Sandman” określany jest najczęściej jako twór fantasy, ale jego wczesne części były mocno zakorzenione w horrorze. W wersji serialowej pokrewieństwo to zostało odrobinę złagodzone, choć dalej robi wrażenie. Prócz mocnych motywów z odcinka „24/7” seans raczej nie zmrozi nam krwi w żyłach. Seria komiksowa była też pocztówką z czasów, w których ją stworzono, i miała w sobie alternatywnego ducha przełomu lat 80. i 90. Adaptacja Netfliksa została natomiast całkowicie odarta choćby ze swoistej przynależności do kultury gotyckiej w oryginale reprezentowanej, poza wyglądającym jak wokalista The Cure Morfeuszem, przez ubraną na czarno i bladą jak ściana Śmierć.

3
zdjęć

Cyfrowe sny

Nie można było sobie wymarzyć na tę ekranizację czasu lepszego niż epoka świetności telewizji streamingowej, bo i zgadzają się pieniądze, i jest zapotrzebowanie na nieco bardziej wyszukane dzieła. Uznaję produkcję Netfliksa za całkiem udaną, pomijając szczegóły takie jak problem z cyfrowym piaskiem i do bólu komputerową krainą snów, która od strony formy zahacza o kicz (a „Sandman” bynajmniej nie jest komiksem kiczowatym). Najlepiej jednak serial wypada, gdy na scenie zostają sami dobrze dobrani aktorzy mówiący dialogami „z Gaimana”, a my nie musimy przyglądać się jakimś większym efektom specjalnym.

Nie sposób jednak też nie zauważyć, że skrupulatnie nadzorujący powstawanie tej ekranizacji Gaiman jest dziś innym człowiekiem niż w momencie pisania swojego opus magnum. Jakby zupełnie nie miał aspiracji do tworzenia rzeczy, które są pobudzające zarówno intelektualnie, od strony treści, jak i pod względem wizualnym. Stał się dla milionów czytelników i widzów nadwornym bajarzem, dostarcza im głównie rozrywki, czego efektem jest również celuloidowa – czy raczej już cyfrowa – emanacja snów w postaci Netfliksowego „Sandmana”.

Ocena

Mimo pewnych przywar (niefortunna cyfrowość niektórych scen) uznaję serial za udany. Lepszej, a przy tym tak wiernej ekranizacji komiksu nie było od bardzo dawna. Miło zobaczyć, jak opus magnum Gaimana dostaje drugie życie i staje się współczesnym mitem dla kolejnych pokoleń.

7
Ocena końcowa


Czytaj dalej

Redaktor
Krzysztof Ryszard Wojciechowski

Spiritus movens fanpage'a Rękopis znaleziony w Arkham (facebook.com/rekopisznalezionywarkham). Ostatni człowiek na Ziemi.

Profil
Wpisów2

Obserwujących1

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze