Assassin’s Creed Mirage. Najsłabszy Asasyn od lat [RECENZJA]
To, co już za chwilę przeczytacie, raczej na to nie wskazuje, ale dla mnie, wieloletniego fana serii Assassin’s Creed, to naprawdę była najbardziej oczekiwana gra tego roku.
Zdążyłem zatęsknić za cyklem Ubisoftu, bo też świadomie ograniczyłem w pewnym momencie mój kontakt z Valhallą. Ostatnia duża odsłona przytłoczyła mnie tak mocno, że po wymaksowaniu ogromnej „podstawki” chęci starczyło mi tylko na pierwszy dodatek, czyli Gniew druidów. Oblężenie Paryża i Świt ragnaröku zostawiłem sobie na później… i na tym się skończyło. Okres postu przerwałem dopiero niedawno, najpierw odkurzając Black Flaga, a potem „jedynkę”, bo Mirage – jak już wielokrotnie zapowiadano – miał złożyć hołd przede wszystkim tej odsłonie. Wielki powrót do korzeni okazał się ostatecznie grą zupełnie niepotrzebną. Odpryskiem mającym przypomnieć, jak to drzewiej bywało, a w praktyce na każdym kroku utwierdzającym mnie w przekonaniu, że trzecia faza rozwoju tego uniwersum powinna się jak najszybciej zakończyć, i to najlepiej resetem. Twardym.
Nie wiem, kiedy ktoś w Ubisofcie wpadł na pomysł, że z kolejnego rozszerzenia opowieści o Eivor można zrobić nową, pełnoprawną odsłonę serii, ale uważam, że była to decyzja błędna. Ta gra, w nieco mniejszym formacie, idealnie sprawdziłaby się właśnie jako dodatek przypominający na każdym kroku, że punktem wyjścia do jego stworzenia była Valhalla. Oczywiście biznes to biznes i w tym kontekście był to ruch jak najbardziej prawidłowy. Assassin’s Creed Mirage zwyczajnie się sprzeda, pewnie nawet bardzo dobrze, a swoje dorzuci też popremierowe wsparcie w postaci kolejnych DLC. Tak przynajmniej sugeruje menu główne gry – i to jest news, bo jeszcze w lipcu Stephane Boudon utrzymywał, że na żadną dodatkową zawartość nie ma co liczyć. Pisaliśmy o tym zresztą na naszej stronie.
AWANS ZA AWANSEM
Znęcanie się nad Mirage’em rozpocznę od fabuły, bo też największe nadzieje pokładałem właśnie w niej, a konkretnie w całej otoczce związanej z kolejnym starciem dwóch zwaśnionych stron niekończącego się konfliktu. Dla nikogo nie powinno być niespodzianką, że gra pozwala wcielić się w Basima ibn Ishaqa, którego doskonale pamiętamy z dość istotnego występu w Valhalli. Swoimi wyczynami nie zasłużył on na poklask betonowej części fandomu, więc nadarzyła się doskonała okazja, żeby jego wizerunek poprawić, a przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie, w jakich okolicznościach Basim podjął decyzję o wyprawie do Skandynawii i dlaczego ta wycieczka skończyła się tak, a nie inaczej.
Basima poznajemy w Mirage’u w młodym wieku, gdy trudni się na ulicach miasta Anbar profesją złodzieja. Wyraźnie intryguje go tajemnicze bractwo, które pośrednio dostarcza mu zleceń, więc chłopak robi wszystko, żeby skrócić dystans. Kiedy w końcu mu się to udaje, rozpoczyna się ekspresowy proces budowania jego pozycji w organizacji. Basim, a my wraz z nim, przejdzie przez wszystkie szczeble kariery, od nowicjusza do mistrza asasynów, wykonując szereg zadań już na terenie Bagdadu i w jego okolicach. Warto dodać, że to wszystko wydarzy się na przestrzeni kilkunastu, może kilkudziesięciu dni, bo fabuła – w przeciwieństwie do starszych odsłon – nie jest podzielona na sekwencje, a więc nie oferuje też przeskoków w czasie. Jak awansować, to tylko na delegacji w Iraku.
GDZIEŚ JUŻ TO ROBIŁEM
Zadania sprowadzają się, niestety, do poznawania tożsamości kolejnych osób piastujących różne stanowiska w szeregach lokalnego Zakonu Starożytnych, czyli prototemplariuszy. Piszę „niestety”, bo ten schemat Ubisoft z uporem maniaka eksploatuje od Origins i zrobiło się to już zwyczajnie nudne. Nie jesteśmy w stanie wyrobić sobie jakiegokolwiek zdania o głównym złolu w toku fabuły, a kiedy jego maska wreszcie spada, jedyną reakcją, do jakiej jesteśmy w stanie się zmusić, jest wzruszenie ramionami. Tęsknię za czasami Brotherhooda, gdzie Cesare Borgia był zwykłym sukinsynem, wiedzieliśmy o tym od prologu i dlatego spuszczenie mu łomotu na finiszu było tak cholernie satysfakcjonujące. Wtedy jednak marką Assassin’s Creed opiekowali się inni ludzie. Ludzie, którzy po prostu chcieli opowiedzieć fajną historię i – co istotne – potrafili to zrobić.
Oczywiście można taki zabieg przypudrować hasłem „powrót do korzeni” i powiedzieć „zaraz, halo, w »jedynce« też poniekąd tak było”. Owszem, było i moglibyśmy to nawet traktować w charakterze fajnego nawiązania, ale come on, przed Mirage’em pojawiły się trzy duże tytuły, które jechały na dokładnie tym samym schemacie – najpierw śledztwo, potem wyrok. Właśnie ta gra, jak żadna inna, mogłaby wywrócić ten wózek i zrobić coś inaczej. W końcu jest mniejsza, bardziej zwarta i nadawałaby się idealnie do tego, żeby poprowadzić tę historię tak, jak choćby we wspomnianym Brotherhoodzie.
To zresztą niejedyny problem fabuły w nowej odsłonie. W Mirage’u kiepscy są też bohaterowie niezależni, a dialogi… o panie – nie wiem, kto to pisał, ale ewidentnie powinien zmienić profesję. Po godzinie męczarni przełączyłem głosy na arabskie, i to nie dlatego, że chciałem „wczuć się w Bagdad”, po prostu wolałem nie słyszeć kolejnych nijakich kwestii po angielsku, które z automatu zapisywały mi się w mózgu wyłącznie negatywnie. Tutaj nawet rozmówki z kupcami są krindżowe, a jak widzę towarzyszące im gesty, to utwierdzam się w przekonaniu, że hasło „gry 18+ tworzone dla trzynastolatków” w przypadku tej serii nadal obowiązuje. Nie potrafię zrozumieć, jak to jest, że tak duża i bogata firma nie potrafi zrobić w tej kwestii porządku. Przecież to nie jest problem nowy, ludzie nie narzekają na to od wczoraj. Chyba że tak ma po prostu być i jest to zabieg celowy, ale w takim przypadku tym gorsze to podejście.
Czytaj dalej
Gram od 1985 roku i nadal mi się nie znudziło. Miałem być informatykiem, skończyłem jako pismak. Gram w zasadzie we wszystko, bez podziału na gatunki, dużą estymą darzę indyki. W branży od 1997 roku.