Call of Duty: Black Ops 6 – recenzja. Do tego CoD-a będziemy porównywać kolejne części przez długie lata
Po zeszłorocznym potknięciu (Modern Warfare III to naprawdę nieudana gra) oczekiwałem znaczącej poprawy jakości serii. Nie dość, że się nie zawiodłem, to jeszcze uważam Black Ops 6 za najlepszego CoD-a od lat.
Cykl (czy raczej podcykl) Black Ops stoi dość ciekawą koncepcją. Jego akcja toczy się w długich i mrocznych czasach walki komunizmu z Zachodem i opiera się na najróżniejszych wydarzeniach z historii świata, idąc nierzadko na tyle daleko, że pokazuje przykładowo prawdziwych prezydentów USA.
Nie inaczej dzieje się w wypadku Black Ops 6, a politykiem, którego mamy okazję oglądać nie tylko w przerywnikach filmowych, ale też jako jednego z enpeców podczas misji, jest sam Bill Clinton. Jak na razie nie rozpoczął jeszcze kadencji prezydenckiej, oczy świata zwrócone są za to aktualnie na Irak, gdzie trwa operacja Pustynna Burza, mająca na celu obalenie reżimu Saddama Husajna.
We wspomnianej wyżej akcji jednak bezpośrednio nie uczestniczymy. Jak to w Black Ops bywa, nie gramy tu zwykłym szeregowcem ani nawet komandosem z Delta Force – działamy jako Case, ultratajny, potrójnie zakamuflowany agent śledzący niejasne powiązania CIA z tajemniczą grupą militarną znaną jako Pantheon. W paru chwilach sterujemy też jego towarzyszami, ale to właśnie Case jest głównym bohaterem tej odsłony Call of Duty i gra bardzo dobrze na tym wychodzi.
Ciągła zmiana klimatu
Standardowy CoD to strzelnica – zazwyczaj pędzimy wąskim korytarzem, dziesiątkując wrogów na lewo i prawo. Taki schemat zabawy całkiem słusznie wzbudzał coraz głośniejsze protesty nawet wśród fanów serii, no bo jednak ile można. Black Ops 6 rozwiązuje ów problem i zawiesza bardzo wysoko poprzeczkę nie tylko dla kolejnych odsłon, ale też dla innych shooterów.
Autorzy bowiem postanowili w zasadzie każdą misję potraktować jak osobną grę z odmienną mechaniką. Mamy tu oczywiście standardowe strzelanie do kaczek, tzn. do wypadających zewsząd przeciwników, ale znajdzie się też całkiem sporo misji skradankowych. W większości dopuszcza się w nich otwieranie ognia, więc fani wiecznego trzymania lewego przycisku myszy nie odbiją się od nowego Black Ops, niemniej granie po cichu daje sporą frajdę.
Widać, że twórcy włożyli dużo serca w ten element, bo nie dość, że Case dysponuje dość szerokim arsenałem megabrutalnych egzekucji, to jeszcze w trakcie misji stealthowych zawsze znajdujemy przedmioty, z którymi wiąże się osobny zestaw animacji widocznych podczas odbierania komuś życia pracą własnych rąk. Protagonista po trafieniu na odpowiednią broń wybija zęby kijem bejsbolowym albo zadaje szereg koszmarnie wyglądających ciosów za pomocą czekana – niby mała rzecz, ale pokazuje, że autorzy mieli tym razem więcej czasu i doszlifowali nawet takie drobne wizualne elementy.
Niezwykle istotną częścią tej odsłony Call of Duty są dialogi – zarówno ze współtowarzyszami, jak i z postaciami spotykanymi podczas misji. W przygodówkowym stylu wybieramy kwestię z paru dostępnych opcji i nie dość, że pogłębiamy w ten sposób wiedzę o świecie gry, motywacjach bohaterów i ich historii, to jeszcze nierzadko odblokowujemy zadania poboczne. Oczywiście nie mamy tu bardzo rozbudowanych drzewek dialogowych, a wszystkie te konwersacje dałoby się pokazać w scenkach przerywnikowych, ale gdy sami wpływamy na to, co mówi Case, dużo mocniej wsłuchujemy się w słowa jego rozmówców.
Część misji to rozbudowane przygodowe skradanki. W jednym z najlepszych poziomów, kiedy to przeprowadzamy czteroosobowy napad na kasyno, zajmujemy się i graniem w pokera, i próbą dostania się do serwerowni, i programowaniem kart wejściowych, i przemycaniem broni w miejsce, gdzie będzie nam potrzebna. Zadanie przypomina „Ocean’s Eleven”, ale pasuje do Call of Duty idealnie.
Autorzy serwują nam również takie perełki jak misja w Iraku ze sporym otwartym terenem, gdzie jeździmy jeepem i zaliczamy szereg zadań pobocznych, zanim zabierzemy się za szturm na jeden z pałaców Saddama. Ten poziom kojarzy się z kolei z Far Cry’em (i to tymi lepszymi częściami), bo zachęca do rozsądnego działania i eliminowania przeciwników raczej w przemyślany sposób.
Ale się nie zaciągał
Podobnie jak w niemal całej grze, tak i podczas irackiej misji mamy do dyspozycji nie tylko potężny arsenał broni z najróżniejszymi ulepszeniami, ale też wabiki, granaty dymne czy zdalnie sterowane samochodziki. Wyłącznie od nas zależy, w jaki sposób i w jakiej kolejności rozprawimy się z wrogami.
Na wyższych poziomach trudności bardzo przydaje się zmodyfikowany aparat fotograficzny, którym oznaczamy wrogów, dzięki czemu widzimy wszystkie ich poczynania (zupełnie jak w Far Cry’u podczas podbijania posterunków). W pierwszej chwili sądziłem, że ta iracka misja będzie równie nędzna, jak otwarte zadania w Modern Warfare III, ale półtorej godziny później (tak!) czułem, że nie dostałem czegoś zrobionego na odwal się, tylko porządne, nieco battlefieldowe doznanie z dialogami, wyborami, toną zabawek i fajnymi rozwiązaniami. Bo za wykonane side questy otrzymujemy ciężki sprzęt, który możemy wykorzystać zarówno w tej, jak i w kolejnej misji, co mocno motywuje do przetrząśnięcia calusieńkiej mapy.
Jeszcze wam mało urozmaiceń? Dobra, jesteśmy w świecie Black Ops, gdzie agentów można zaprogramować jakimiś nieludzkimi procedurami (pamiętacie Masona i liczby wyskakujące mu przed oczami?), więc autorzy postawili na dość ryzykowny moim zdaniem pomysł włączenia do gry całkowicie horrorowej misji, w której Case, zaciągnąwszy się nieco zbyt mocno zielonym dymem (bynajmniej nie w towarzystwie Clintona, ten się wszak nie zaciągał), zaczyna mieć najróżniejsze zwidy, a zwykła infiltracja zamienia się w walkę o życie przeciwko może nie hordom, ale porządnym tłumom zombiaków.
Znalazło się tu też miejsce na starcia z bossami, a także absolutnie mrożący (przynajmniej mi) krew w żyłach mikrolevel, gdzie wrogowie poruszają się tylko wtedy, gdy na nich nie patrzymy. Przechodzenie tej misji na słuchawkach postarzyło mnie o jakieś pięć lat, bo za horrorami nie przepadam, a za takimi, które przede wszystkim działają na mój słuch, to już w ogóle. Niemniej gdy zdążyłem odetchnąć z ulgą po tych koszmarnych halucynacjach, pomyślałem sobie, że dawno Call of Duty nie zaoferowało mi aż tak dobrej misji.
Dłuższe posiedzenie
Wobec sporego rozbudowania wszystkich poziomów chyba po raz pierwszy (no dobra, może drugi) w historii na porządne ukończenie całej gry potrzeba dwucyfrowej liczby godzin, o ile oczywiście nie pędzimy przed siebie jak rozszalały leming. Black Ops 6 wynagradza nas za dokładne obwąchiwanie kątów, bo zawiera dość interesujący element metagry – nasi agenci pomiędzy misjami bunkrują się w opuszczonej placówce KGB gdzieś w Bułgarii i w wolnych chwilach szkolą się w najróżniejszych aspektach, wspólnych dla całej grupy.
W zasadzie są to umiejętności przeniesione z trybu wieloosobowego, ale całkiem mi pasowały jako erpegowa metoda rozwoju bohaterów. Podnosimy więc sprawność w posługiwaniu się bronią, zwiększamy szanse w starciach z większymi wrogami (albo z takimi, którzy noszą ze sobą broń rakietową), a robimy to wszystko za pomocą pieniędzy zbieranych w trakcie misji. Warto więc szukać znajdziek, bo poza drobnymi sumami możemy się również natknąć na radio nadające kod do sejfu, który znajduje się gdzieś w pobliżu. A sejf, jak wiadomo, służy głównie do przechowywania dużej ilości gotówki.
To zaledwie jeden ze sposobów, na które tytuł promuje nieco spokojniejsze granie niż „jeden palec na spuście, a drugi na Shifcie”. W wielu miejscach znajdujemy bogate arsenały, gdzie własnoręcznie dobieramy sobie taką broń, jaka nam się tylko zamarzy, ale również ładujemy do plecaka masę najróżniejszych i najdziwniejszych gadżetów. Moja ulubiona zabawka to wybuchający nóż – po naładowaniu go w ręku rzucamy nim, a kamera w zwolnionym tempie podąża za lecącym ostrzem, którym jeszcze możemy całkiem precyzyjnie sterować. Wskakujemy pomiędzy wrogów i bum… mamy mniej celów na głowie. Często korzystałem też z paralizatora, zwłaszcza podczas starć z ciężko opancerzonymi wrogami, gdzie parę magazynków trzeba jednak w delikwenta wpakować.
Zgodnie z tradycją poprzedniej części poza standardowym paskiem samoodnawiającego się zdrowia mamy również znany z Warzone system pancernych płytek, które nonszalancko wtykamy sobie za pazuchę, zwiększając wytrzymałość bohatera zarówno na naboje, jak i na materiały wybuchowe. Rozwiązanie pasuje do multi, ale w singlu mnie wybijało z klimatu. Gdyby jeszcze Case znajdował jakieś kamizelki kuloodporne, ale wsadzanie sobie pod koszulę kewlarowych tarcz to jednak za wiele, nawet jak na świat walki CIA z KGB.
Technicznie, ale bez mózgu
Pod względem technicznym niewiele mogę Black Ops 6 zarzucić. Grafika jest jak zwykle z absolutnie najwyższej półki, a do tego dochodzą znane od Modern Warfare (tego nowszego) wybitne animacje tak samych postaci, jak i ich twarzy. Nie ma drugiej takiej gry, w której tak łatwo można odczytać intencje mówiącego z jego mimiki i w której ruch ust tak dobrze byłby zgrany z wypowiadanymi słowami. Pod tym kątem Black Ops 6 to majstersztyk.
Niestety aż tak kolorowo już nie jest pod względem inteligencji tych świetnie poruszających się i strojących najróżniejsze miny postaci. Przysięgam, tak głupiej AI odpowiedzialnej za zachowanie towarzyszy w boju nie widziałem od lat. Pchają się nam pod lufę, biegają bezładnie i strzelają gdzie popadnie, byle tylko nie do wrogów. I wprawdzie rozumiem, że to ja robię tutaj za głównego bohatera, ale na litość, chłopie, rzeczywiście nie możesz kropnąć tego typa, który znajduje się dwa metry od ciebie i nawet się za niczym nie chowa? Rozpacz to mało powiedziane, to element do natychmiastowej poprawy, bo bo stoi w zbyt wyraźnym kontraście do reszty rozgrywki.
No, może jeszcze tylko jedna rzecz kuleje. Sound design gry – wspaniały! – udało się autorom nieco popsuć przez przedziwny engine definiowania źródła dźwięku. Dość powiedzieć, że gdy stoimy na wprost jakiejś postaci, słyszymy wyraźnie każde jej słowo, ale gdy odwrócimy się do niej plecami, wydaje się nam, jakby dochodził do nas głos człowieka znajdującego się 50 metrów dalej. Efekt jest taki, że gdy kilku bohaterów ze sobą rozmawia, musimy patrzeć wprost na nich, bo inaczej ledwo zrozumiemy, co mają do powiedzenia. W produkcji, w której megaistotną rolę odgrywa tryb wieloosobowy, nie powinny się zdarzać takie wpadki.
Szybciej, wariacie
Wielu fanów serii nie tyka w ogóle singla, zamiast tego wybierając zabawę w multi, która od lat zmienia się w raczej symboliczny sposób, bo uznanej formuły nie ma po co ruszać, żeby jej nie popsuć. W tym roku gra sieciowa jest nieco szybsza niż w poprzednim. To głównie zasługa nowego systemu poruszania się, zwanego omnimovementem – wreszcie da się padać na ziemię we wszystkie strony, a także lądować i czołgać się na plecach. Otwiera to masę możliwości dla najbardziej narwanych graczy, którzy biegają i kicają jak opętane króliki, wykonując pady boczne w powietrzu z czterech metrów.
System, o dziwo, stanowi sporą zaletę również dla bardziej casualowych graczy – nieprzyzwyczajeni do dyskretnych taktyk weterani jeszcze nie mają w pamięci mięśniowej zapisanego odruchu, żeby sprawdzać każdy obiekt na ziemi, zwłaszcza gdy leży bokiem do nich. Wyrównuje to nieco szanse starych wyjadaczy i młodych wilczków. Ten nieco zwariowany charakter tegorocznego multiplayera podkreślany jest też przez dobór skórek dla operatorów – mamy tu istny pokaz „najntisowej” mody z krzykliwymi kolorami, a także kompletnie już odklejone od rzeczywistości skiny takie jak cyborg bez skóry dostępny w droższej wersji gry.
Systemy rozwoju broni nie uległy w tym roku diametralnej zmianie: nadal levelujemy wszystkie karabiny osobno, nadal musimy ich używać, żeby podnieść ich poziom, ale na szczęście nieco uproszczono budowanie pukawek z rozmaitych komponentów u rusznikarza. Czuć powiew tradycji w tym względzie – i dobrze, bo nie ma sensu przekombinowywać. Ciekawie zrobiło się w przypadku perków (czyli umiejętności zmieniających charakter rozgrywki). Tym razem promowany jest taki ich dobór, żeby wszystkie pochodziły z jednego typu. Jeśli wyposażymy się w trzy konkretnego rodzaju, aktywujemy w ten sposób czwarty, dający sporą przewagę. Niezłe rozwiązanie, które w założeniach miało chyba posłużyć do zbudowania systemu klas na polu walki – i faktycznie lwia część graczy ustawia się tak, żeby ów czwarty perk aktywować.
Jeśli chodzi o liczbę map, to jest bardziej niż przyzwoicie – na razie mamy ich 16, kolejne dojdą w przyszłości (już zaraz Nuketown!), wszystkie zostały zaprojektowane przez ludzi, którzy ewidentnie znają się na temacie, i tylko niewielkie pretensje można mieć do respawnów, zdarzających się nieco zbyt często w niedorzecznych miejscach (czyli przed lufą przeciwnika). Ale nie wątpię, że uda się to szybko poprawić.
Zombie wszędzie
Black Ops 6 to gra wykonana przez studio Treyarch, a skoro Treyarch, to mamy w tej edycji Call of Duty uwielbiany przez wielu graczy tryb zombie. W tym survivalu wykonujemy szereg zadań (w grupie, ale w pojedynkę też się da), stawiając czoła hordom nieświeżych przeciwników, coraz liczniejszym wraz z każdą rozpoczynającą się rundą. Na premierę gry otrzymaliśmy dwie dość potężne mapy, a autorzy już zapowiadają rozwój tego trybu, który wraca do uwielbianych korzeni i daje nam przede wszystkim trochę kameralniejsze, ale i nieco bliższe horrorowi doznania niż bardziej otwarte zombiaki z poprzedniej gry Treyarchu.
Ze względu na to, że tryb zombie traktowany jest jako rozgrywka sieciowa, da się w nim dość szybko nabijać poziomy nowo odblokowanych broni, co w klasycznym multi sprawia nieco więcej trudności, gdy jeszcze nie dysponujemy żadnymi porządnymi ulepszeniami do naszych pachnących świeżością giwer. Można więc traktować zombiaki jako poligon doświadczalny i źródło expa, ale tryb przygotowano z taką pieczołowitością, że warto dać mu szansę i poganiać się trochę z umarlakami, bo to dobra rozrywka.
Biorąc pod uwagę wszystkie elementy – dłuższą niż zwykle i mocniej zróżnicowaną kampanię, nieco bardziej wyluzowane multi oraz tryb zombie wracający do swoich źródeł – trudno nie nazwać Black Ops 6 najlepszym Call of Duty od wielu, wielu lat. Co więcej, gra udostępniona została w ramach usługi abonamentowej Game Pass zarówno na pececie, jak i na konsolach, a profil gracza (i jego osiągnięcia) bezboleśnie działają pomiędzy platformami. Nie ma lepszej strzelanki w takiej cenie i jeszcze długo, długo nie będzie. Absolutnie trzeba w nowego CoD-a zagrać!
W Call of Duty: Black Ops 6 graliśmy na Xboksie Series X.
Ocena
Ocena
Black Ops 6 to Call of Duty inne niż wszystkie: mądrzejsze, dłuższe, lepiej przemyślane, dające znacznie więcej możliwości i bawiące się najróżniejszymi gatunkami. Udane, bardzo udane odkupienie win po blamażu w postaci Modern Warfare III.
Plusy
- wciągająca, bardzo zróżnicowana kampania
- masa opcji na rozwiązanie każdego problemu nawet w misjach przygodówkowych
- relaksujące multi z jakby mniejszą liczbą spoceńców niż zwykle
- stare, dobre zombiaki w nowoczesnej odsłonie
- dostępna w abonamencie
Minusy
- AI naszych towarzyszy pisał chyba ChatGPT
- nie słyszę, co mówisz, mam uszy tylko „z przodu”
- niepotrzebne te płytki z multi
Czytaj dalej
Dawniej redaktor naczelny magazynów Play i Komputer Świat Gry. Dziś wymyśla nowy świat gier w NFT.