2
20.05.2022, 15:00Lektura na 8 minut

Dolmen – recenzja. W kosmosie nikt nie usłyszy twoich przekleństw

Znacie Revion Prime? Cholernie niegościnna planeta. Gdybym miał ją porównać do Arrakis, tytułowy dolmen byłby melanżem – najcenniejszym materiałem we Wszechświecie, przedmiotem pożądania wszystkich rozwiniętych gatunków. A dla takiego surowca warto pchać się w paszczę nawet największego lwa.

Uściślając, dolmen to kryształ emitujący promieniowanie o niezwykłych właściwościach. Został odkryty po raz pierwszy na stacji wydobywczej, trzy kilometry pod powierzchnią rzeczonej planety. Badanie kryształu otwierało przed nami nieprawdopodobne możliwości. Początkowo potrafiliśmy komunikować się z istotami z innych rzeczywistości, z czasem pojęliśmy jego moc na tyle, by otwierać przejścia między wymiarami. Jeśli jednak nie masz pojęcia, dokąd prowadzą otwarte wrota, prosisz się o kłopoty. Do Revion Prime przedarła się horda przerażających stworów i świetnie wyszkolonych zbirów, którzy zdziesiątkowali obsługę stacji. Teraz sam ląduję pośród zgliszcz nieczynnej kopalni z misją posprzątania tego bajzlu. Niemal wszystko, co napotkam, może mnie ukąsić, pożreć, otruć i zabić. Milusio, prawda?

Dolmen
Dolmen

Wchodzi do knajpy Dead Space...

Fabuła jest serwowana dość oszczędnie; aktywując rozmaite panele, czytam wspomnienia z domu umarłych – notatki o dramatycznych wydarzeniach, które doprowadziły do obecnej sytuacji. Te skrawki informacji nie są podawane w nachalny sposób – odkrywam je na własną rękę, o ile oczywiście mam ochotę na myszkowanie i zaglądanie w każdy kąt. Mogę to jednak zupełnie olać, na czym w żaden sposób nie straci sama rozgrywka. Napisałbym, że wygląda to trochę jak w Soulsach, tam jednak grzebanie w fabularnych bebechach było bez porównania ciekawsze, bo i samo lore angażowało, serwując nieznośne, ale zawsze intrygujące znaki zapytania. Tymczasem tło fabularne w Dolmenie wydało mi się, prawdę mówiąc, średnio zajmujące.

Dość jednak o historii. Patrząc na materiały promocyjne i przyjętą estetykę, można pomyśleć, że mamy do czynienia z wariacją na temat Dead Space’a, jednak Dolmen to prędzej niskobudżetowy miks Returnala i The Surge. Dodam złośliwie, że „niskobudżetowy” nie znaczy „tani”, przynajmniej sugerując się ceną. To gra z pogranicza horroru (choć to określenie trochę na wyrost) garściami czerpiąca ze spuścizny FromSoftware, innymi słowy taki biedasoulslike w kosmosie (z naciskiem na „bieda”). I niestety przez liczne zapożyczenia już od pierwszych minut Dolmen wydaje się tytułem boleśnie odtwórczym.

Dolmen
Dolmen

...a za barem Soulsy

Zaczynałem kampanię fabularną trzykrotnie, za każdym razem inną klasą postaci, bo w poprzedniej coś mi nie leżało. Osiłek potrafił przyjąć więcej na klatę, ale okazał się zbyt powolny, a ciosy wyprowadzał z opóźnieniem – dla mnie nie do zaakceptowania w grze, w której walczę głównie kontaktowo, a każdą opieszałość wróg bezlitośnie wykorzystuje. Drugim wyborem był strzelec wyborowy – i tu pojawiło się rozczarowanie, bo broń dystansowa zużywała nie amunicję, a energię, ta z kolei ma wielorakie zastosowanie (do tego jeszcze wrócimy).

Dopiero wybór łowcy głów – postaci wystarczająco zwinnej, by tańczyła na parkiecie jak jej zagram, żądlącej przeciwnika szybkimi, ale zdecydowanymi uderzeniami – okazał się w miarę zadowalający. Dla porządku dodam, że oprócz wyżej wspomnianych jest jeszcze klasa hybrydowa (jej punkty rozdysponowano tak, by mogła korzystać ze zróżnicowanego sprzętu i premii) oraz rekrut, czyli bohater startujący z podstawowym ekwipunkiem i na pierwszym poziomie doświadczenia (pozostałe zaczynają od ósmego).

Dolmen
Dolmen

Sama walka w zwarciu powiela standardy gatunku, choć jakościowo stoi daleko za podium. Animacje są trochę sztywne, pojawiają się również problemy z właściwym wykrywaniem trafień. Bronią białą wyprowadzam lekkie i silne uderzenia, mogę też przykleić kamerę do najbliższego celu, blokować i rozbrajać przeciwnika oraz oczywiście robić zgrabne uniki. Każda z tych czynności w zastraszającym tempie spala zielony pasek wytrzymałości, a zerując go, staję się praktycznie bezbronny i wystawiony na najlżejsze ataki. Nawet najmniejsza maszkara może mnie w bardzo łatwy sposób sprowadzić do parteru, jeśli choć na chwilę stracę czujność.


Lekki powiew świeżości

Pewną nowością jest drugi z pasków – niebieski – odpowiadający za energię. Po pierwsze, stanowi ona paliwo dla wszystkich broni strzeleckich, a spożytkowana w tej formie powoli się regeneruje. Drugim z jej najważniejszych zastosowań jest leczenie i niestety wykorzystanej w tym celu energii już nie odzyskamy. Możemy ją co najwyżej doładować, korzystając z akumulatora, ale samo użycie zamraża nas na kilka sekund, co w trakcie walki okazuje się zbyt ryzykowne, a przez to bardzo niepraktyczne. Dochodzą jeszcze specjalne reaktory, dzięki którym w walce wręcz zamiast wytrzymałości spala się energia, a my dodatkowo zadajemy obrażenia od żywiołów.

Dolmen
Dolmen

Z uziemionych przeciwników otrzymuję tzw. nanity; ta specyficzna waluta pozwala awansować na kolejne poziomy i poprawiać statystyki mojej postaci. Przy wrogach bądź w rozwalonych pojemnikach znajduję również rozmaite schematy i materiały, które posłużą do konstruowania nowej broni i elementów pancerza. Każda z tych czynności możliwa jest jedynie na macierzystym statku, by zaś przenieść się na jego pokład, muszę znaleźć jedną z boi nawigacyjnych.

Te stanowią miejsce mojego odrodzenia w przypadku śmierci, pozwalają także przenosić się między już odkrytymi konstrukcjami tego typu (ponadto użycie boi odnawia zapas akumulatorów energii). Nie byłby to soulslike z prawdziwego zdarzenia, gdyby korzystanie z podobnych udogodnień nie wiązało się z dużym kosztem – powyższe aktywności przywracają do życia wszystkie potwory z wyjątkiem bossów (tych w sumie też mogę wskrzesić, ale do tego potrzebne są kryształy dolmenu). Śmierć oznacza również utratę zebranych nanitów, ale starym zwyczajem odzyskam dawne dobra, jeśli uda mi się dotrzeć na miejsce wcześniejszej porażki.

Dolmen
Dolmen

Klasyka gatunku

System rozwoju jest prosty i czytelny, w przeciwieństwie do okien ekwipunku (małe toto, koszmarnie brzydkie i średnio intuicyjne, szczególnie obserwowane z odległości dwóch metrów i obsługiwane konsolowym padem). Każdy kolejny poziom to jeden punkt do wydania. Mogę inwestować w sześć atrybutów, które mają przełożenie na rozmaite współczynniki: punkty zdrowia, wytrzymałości i energii, obronę i rozmaite odporności oraz siłę zadawanych obrażeń. Dla przykładu, zwiększenie kondycji wydłuża pasek wytrzymałości i gwarantuje dodatkową odporność na ogień, lód i kwas, siła pozwala mocniej uderzać w zwarciu, a zręczność – dotkliwiej kąsać bronią dystansową.

Przyznam, że spodobał mi się sposób, w jaki zaprojektowano i zagospodarowano świat gry, przynajmniej miejscami. Wciąż sporo tu lokacji niepotrzebnych, bezsensownie pustych i wyglądających nijako (serio, masa korytarzy i pomieszczeń zlewa się w jedno), czasem pojawiają się jednak przebłyski talentu w formie mądrego wykorzystania dostępnej przestrzeni. Coś, co przypomina wątpliwej urody dekorację, okazuje się kładką, którą pokonuję pół godziny później (i z której łatwo spaść na niższy poziom, tracąc w najlepszym razie czas, w najgorszym – życie), a korytarz kończący się wcześniej ślepym zaułkiem zamienia się w skrót pozwalający ominąć znaczną część bieżącej lokacji. Inspiracje Soulsami są tu dość oczywiste, choć to – rzecz jasna – nie ta skala i nie ten poziom wykonania.

Dolmen
Dolmen

Przeciętniak z ambicjami

Gorzej z całą resztą. To, co na papierze wygląda i spina się ze sobą całkiem nieźle, w praniu wypada do bólu przeciętnie. Ta nijakość wpisana jest w DNA gry, projektu zbyt ambitnego, jak na tak niedoświadczone studio. Bo właśnie to stanowi największy problem Dolmena. Nie wydaje się zły czy jakoś szczególnie zepsuty, tylko zwyczajnie nijaki. Choć nie nazwałbym go grą brzydką, technicznie nie zachwyca, a grafika i oprawa muzyczna to typowe stany średnie.

Podobnie z rozgrywką. Dolmen bywa denerwujący i frustrujący, a co gorsza niesprawiedliwy. Mowa o starciach, które na tle wcześniejszych potyczek są kompletnie przegięte i fatalnie zbalansowane, a nasz bohater ginie od jednego uderzenia. I to bez względu na to, jak rozwijałem jego statystyki (kamera, która bardzo często nie nadąża za akcją, dokłada swoje do poziomu rosnącego wykładniczo wkur...). W kontrze do powyższego dostaję przeciwników, którzy tracą zainteresowanie walką w jej trakcie, zawieszają się gdzieś w próżni lub zwyczajnie mnie nie widzą, bo stoję na innym poziomie tej samej lokacji, choć nadal w zasięgu ich strzału.

Dolmen
Dolmen

Dolmen jest mozolny, a angażujący tylko w teorii, bo mizerna jakość nagród za poniesione trudy sprawia, że po kilku godzinach odechciewa się grać dalej. Jest też na pozór tajemniczy, ale dość łatwo można stracić zainteresowanie odkrywaniem fabularnych puzzli, a scenarzyści nie robią nic, by tę ciekawość rozbudzić na nowo (kiepsko wyreżyserowane przerywniki tylko dokładają do pieca). Ostatecznie więc można zagrać, tylko po co, skoro dobrej konkurencji naprawdę nie brakuje?

W Dolmen graliśmy na PS5.

Ocena

To, co znośne, Dolmen pożycza od innych, niewiele natomiast dodaje od siebie. Gra spóźniona o kilka lat, a przy tak licznej konkurencji w zasadzie niepotrzebna. Polecić ją można chyba tylko najbardziej wyposzczonym fanom gatunku, a i to po solidnych przecenach.

5
Ocena końcowa

Plusy

  • angażująca (przez pierwsze godziny) eksploracja
  •  projekt świata gry, choć tylko w niektórych miejscach
  • stylistyka kojarząca się momentami z Dead Space’em
  • całkiem przyjemne strzelanie (lecz sztucznie ograniczane)

Minusy

  • przeciętna i odtwórcza w każdym aspekcie
  • sztywne animacje i problem z hitboksami
  • kiepska AI i ślepi wrogowie
  • momentami źle zbalansowana
  • wariująca kamera
  • bardzo brzydkie i nieczytelne okna ekwipunku
  • kiepsko wyreżyserowane przerywniki


Czytaj dalej

Redaktor
Eugeniusz Siekiera

Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.

Profil
Wpisów117

Obserwujących21

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze