Hogwarts Legacy – recenzja. Sandboks pełen magii
Zanim przystąpię do właściwej recenzji, przyznam się wam, że około roku temu wyrzuciłem książki J.K. Rowling do śmietnika.
Nie miałem niestety wyboru. Za wiele rzeczy jestem wdzięczny mojemu ojcu, m.in. za rodzinne czytanie „Harry’ego Pottera” na głos (od pierwszego do ostatniego tomu), ale miał on też w zwyczaju nadmiernie wyginać grzbiety, przez co męczone latami książki z biegiem czasu się porozpadały, poginęły kartki i cóż było robić – musiałem kupić nowsze wydania.
Nie mogłem po prostu nie mieć tego cyklu na półce, bo stanowi dla mnie niejako „mit założycielski”. Nikt nie zostaje muzykiem, nie usłyszawszy nigdy porywającego utworu. Nikt nie wstępuje do NASA, nie zobaczywszy wcześniej choć raz doskonałego filmu sci-fi. Nikt wreszcie nie para się zawodowo pisaniem, nie trafiwszy przed tym na jakąś rewelacyjną książkę, która go oczarowała. Do tego stopnia, że ojciec musi chować ją przed małym Krzysiem po pawlaczach czy pod biurkiem, bo gówniarz nie rozumie, że czytanie jej do przodu i przedwczesne zdradzanie innym słuchaczom, kto przeszedł koło Puszka albo jak nazywa się dziedzic Slytherina, nie jest zbyt eleganckie. Tato, dziękuję i za tę lekcję!
Ważne i pierwsze
Później czytałem książki Prousta, Sołżenicyna czy Dumasa i wielu innych. Z perspektywy czasu wiem, że „Harry Potter” to nie była wielka literatura dostarczająca nam bezbłędnego komentarza o kształcie współczesnego świata czy metodach wprowadzania zmian społecznych. Była to dość niekonsekwentna bajka o sile przyjaźni i tym, że miłość i poświęcenie dla najbliższych to największa magia, a przy okazji też opowieść o czarodziejach, czekoladowych żabach i gadających czapkach. Ale kto wie, czy bez niej napisałbym choćby ten tekst i czy nie pozostałbym na zawsze mugolem. Później zaś nadeszły filmy, po których marzyłem o grze z prawdziwego zdarzenia – nie tyle dokładnie przedstawiającej losy Harry’ego, co po prostu pozwalającej pomieszać miksturki czy wsiąść na miotłę, wzlecieć nad sowiarnię i obserwować majestatyczny pejzaż obejmujący Hogwart, jezioro i stadion do quidditcha. Z radością spieszę donieść, że oto się doczekałem!
Wbrew pozorom wysoka ocena Hogwarts Legacy nie wynika jednak wyłącznie z tego, że gra pozwala zaspokoić dziecięce marzenia wszystkich, którzy nie dostali nigdy listu ze szkoły magii i czarodziejstwa. Siłą produkcji jest to, że nawet gdyby pozmieniać nieco nazwy i pozbawić świat charakterystycznych elementów, wciąż mielibyśmy do czynienia ze znakomitym action RPG. Grą, która trzeszczy w szwach od zawartości, a także imponuje zbudowaną na bazie blisko 30 (!) czarów mechaniką walki, uzupełnioną jeszcze o magiczne rośliny czy mikstury dające po ich zmieszaniu dodatkowe efekty. Pod pewnymi względami nawet trzeci Wiedźmin ze swoimi eliksirami i znakami się chowa…
Hokus Absurdus
Żeby nie było za słodko, wspomnieć muszę, że pierwsze dwie godziny zwiastują… ogromną katastrofę. Wszystko za sprawą bardzo niezgrabnego fikołka logicznego mającego usprawiedliwić, dlaczego zaczynamy edukację na piątym roku. Otóż, moi drodzy, zdolności naszej młodej wiedźmy(*) zostały odkryte bardzo późno. Szanowny dyrektor zrobił jednak dla niej wyjątek, a nauczycielom polecił, by po normalnych zajęciach przygotowywali dla dziewczyny dodatkowe ćwiczenia mające pomóc jej w nadgonieniu czterech klas. Jednocześnie kierowana przez nas postać nie ma problemów z tym, żeby już po kwadransie stawać w szranki z potężnymi przeciwnikami i wyczuwać ślady starożytnej magii. Idealnie zatem nada się do odstrzelenia goblina Ragnoka (tak, nie ma tu literówki), czyli takiego trochę Voldemorta, tylko że terroryzującego świat jakieś 100 lat przed tym, jak zabrał się za to syn Toma Riddle’a Seniora.
(*) W tekście pozostanę przy formie żeńskiej, by pasowała do mojej postaci, ale jej płeć (a nawet zaimki) możemy oczywiście dobrać dowolnie w edytorze.
O ile jeszcze goblina, wspieranego aktywnie przez przodka Augustusa Rookwooda (bohatera znanego z sagi), można jako tako w tej roli zaakceptować i nie czynić dramatu z mocno fanfikowego posmaku scenariusza, o tyle cała zabawa z przeskakiwaniem klas sprawia, że w wydarzenia na ekranie trudno po prostu uwierzyć. Rozumiem, że pewnie nieco absurdalnie wyglądałoby, gdyby nasza młoda wiedźma nie znała żadnych czarów po czterech latach nauki, ale i tak można było to ograć znacznie lepiej. Nie wiem, profesor przypominający dzieciakom na lekcji zaklęcia pokazywane przed wakacjami? Kto z nas nigdy nie miał zajęć powtórkowych… Czy też danie nam po prostu na start kilku czarów? Albo niewspominanie, że jesteśmy na piątym ro… a nie, to akurat odpada, bo inaczej trudno byłoby przecież wrzucić do gry SUM-y(**). No to dlaczego nie uznać, że to przecież tylko gra, i zwyczajnie przemilczeć, co działo się wcześniej?
(**) SUM-y, czyli Standardowe Umiejętności Magiczne – kończące piąty rok nauki w Hogwarcie egzaminy decydujące o wyborze zajęć szkolnych na kolejne lata.
Zasada „milczenie jest złotem” sprawdziłaby się też m.in. odnośnie do quidditcha – jak nie ma, to nie ma, po co drążyć temat. Ale nie, twórcy czują potrzebę usprawiedliwienia tego, dlaczego zabrakło w Hogwarts Legacy rozgrywek sportowych. Stąd już na początku pada informacja, że surowy dyrektor odwołał sezon przez kontuzję jednego z zawodników. Po czym nie ma nic przeciwko, żeby uczniowie latali na miotłach gdzie popadnie, i pozwala im organizować legalne wyścigi z trasą wykraczającą nawet poza teren szkoły. Yyy…
Ponad podziałami
Skoro już narzekamy… Podczas zabawy przeszkadzały mi też bardzo ugrzecznione dialogi. Na początku gry bierzemy udział w przydziale do jednego z czterech domów, co prowadzi do drobnych różnic w fabule czy zmiany towarzyszących nam postaci. Sam z wrodzonej przekory zostałem oczywiście Ślizgonem, ale szybko okazało się, że nie prowadzi to do wielkich spięć nawet z Gryfonami. Postacie się tu ze sobą za bardzo nie ścierają, są dla siebie miłe, nie mają problemu, by pomimo reprezentowania konkurencyjnego domu prosić nas o pomoc w wycięciu dowcipu na lekcji. Trochę ognia by się jednak przydało…
Fabuła ma swoje problemy, to prawda, ale akurat w podejściu do świata Harry’ego Pottera tkwi wielka siła Hogwarts Legacy. Niektóre elementy nieco różnią się od tych znanych z filmów, ale to nic złego, bo przecież na równi stanowią interpretację innego dzieła kultury. Gra przypomina fasolki wszystkich smaków, bo znajdziecie tu jeszcze więcej elementów nawiązujących do uniwersum, niż można sobie w ogóle wyobrazić.
Czasami motywów jest nawet aż za dużo, przez co mamy wrażenie, że twórcy najpierw wypisali sobie miliard skojarzeń z pierwowzorem, a później każde próbowali do gry wcisnąć. Prowadzi to do pewnych przekłamań względem książkowego świata, ale nie darłbym szat z tego powodu, bo przecież i w powieściach Rowling można wynaleźć całkiem sporo sprzeczności. Owe „zaokrąglenia”, mniej czy bardziej zgrabne, nie odbierają jednak produkcji Avalanche Software tego, że przede wszystkim już od pierwszych sekund czuć, gdzie właśnie się znajdujemy. Kapitalna robota!
Jest po co zrywać się z lekcji
Świat przedstawiony okazuje się całkiem spory. Nie ogranicza się do szkoły, Zakazanego Lasu i wioski Hogsmeade. To także cała masa pomniejszych osad, jaskiń czy nawet zamków. Miejsc do odwiedzenia jest tyle, że można długimi godzinami właściwie nie pokazywać się w szkole. Często w odległe rejony zaprowadzi nas też fabuła, głównie za sprawą pozalekcyjnej działalności, jaką nasza bohaterka uskutecznia w tajemnicy przed światem z pewnym dostrzegającym jej niezwykłe zdolności profesorem. Na nauce życie się nie kończy, ale z biegiem czasu i tak zauważymy, że większość zadań pobocznych czy znajdziek skoncentrowano jednak w pobliżu miejscówek znanych z książek.
A jak wypada sam Hogwart? Doskonale! Zamek zaskakuje różnorodnością i rozległością, nawet po wielu godzinach wciąż znajdujemy w nim nowe pomieszczenia i skarby. Twórcy podołali bardzo trudnemu zadaniu, jakim z pewnością było zagospodarowanie całej tej przestrzeni. Nie wszystko w pełni odpowiada temu, jak przedstawiono to w filmach – choć na widok np. klas zaklęć, wróżbiarstwa czy obrony przed czarną magią serce bije dużo szybciej – ale drobne zmiany wynikają z tego, że trzeba jednak było jakoś rozplanować przestrzeń. Autorzy ekranizacji nie musieli przecież przejmować się takimi kwestiami jak połączenie korytarzami przykładowo wieży astronomicznej i dormitorium Ślizgonów.
Sam zamek jest wystarczającym powodem, by się Hogwarts Legacy zachwycić. Nawet jeżeli symulacja życia jego mieszkańców okazuje się dość płytka. Nauczycielom zdarza się np. stać nieruchomo obok biurka całą dobę, a uczniom wejść do klasy na lekcję zaraz po tym, jak przybiegliśmy pod salę i widzieliśmy, jak te same postacie z niej właśnie wychodzą.
Czytaj dalej
Gracz, redaktor, inżynier i podróżnik w jednym. Lubię gry, które po prostu sprawiają przyjemność i nie silą się na udowadnianie, że są sztuką.