Starfield – recenzja. Miłość tylko do drugiego wejrzenia
Przesadny hype na grę komputerową nie jest czymś z gruntu negatywnym. Błąd popełniamy dopiero wtedy, kiedy wskutek rozdmuchanych oczekiwań sami kreujemy sobie w głowie obraz dzieła idealnego. Zderzenie z rzeczywistością w takich przypadkach zawsze jest bolesne, bo nagle okazuje się, że rewelacje podsuwane nam w trakcie intensywnej kampanii marketingowej nie do końca oddają stan faktyczny.
W moim przekonaniu z taką sytuacją mieliśmy do czynienia niedawno, krótko przed premierą Starfielda. Sporo ludzi żyło ułudą, że nowe dzieło Bethesdy będzie grą totalną, czymś w rodzaju No Man’s Sky z fabułą, co do sprawdzonej już przez innych swobodnej eksploracji wszechświata dorzuci zgrabnie napisaną historyjkę i mnóstwo zadań pobocznych. Tego nie udało się zrobić. Starfield to nie No Man’s Skyrim. To zwykły Skyrim w kosmosie.
Zanim przejdę do sedna, dodam jeszcze, że byłem całkowicie uodporniony na starfieldowy hype. W erpegi Bethesdy gram od Areny i z czasem zaakceptowałem schemat, który amerykańska firma przyjęła za standard od momentu wydania Obliviona. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że kolejne produkcje tego studia są bardzo podobne do siebie, mają identyczne bolączki oraz identyczne zalety. Starfield nie mógł mnie więc tak naprawdę ani zaskoczyć, ani rozczarować. Spodziewałem się solidnej gry stworzonej w typowym dla Bethesdy stylu. Być może dlatego po pierwszym, trwającym 120 godzin podejściu byłem zwyczajnie zadowolony. Nie zachwycony, ale zadowolony jak najbardziej.
TRUDNA MIŁOŚĆ
Oczywiście rozumiem wszystkich tych, którzy w Starfieldzie zakochali się od pierwszego wejrzenia, bo sam takiemu zauroczeniu poniekąd uległem. Przez pewien czas ten piękny sen trwał, a ja rozwiązywałem nadzwyczajne problemy zwyczajnych ludzi, eliminując kolejne zadania z listy, która i tak puchła coraz mocniej z każdą kolejną minutą. Jednocześnie akceptowałem problemy każdej typowej „bethesdogry”, które wielu ludzi doprowadziłyby do szału już po godzinie zmagań. Festiwal loadingów, minimiasta zbudowane z kilku niewielkich lokacji, enpece gestykulujący w dialogach z gracją stracha na wróble. Traktowałem to wszystko jak zło konieczne i świadomie zepchnąłem te mankamenty na dalszy plan. Liczyła się przede wszystkim wielka przygoda i to, za co dzieła tego studia mimo wszystko uwielbiam – eksploracja podlana swobodą, do której sporo konkurencyjnych open worldów nie ma po prostu startu.
W tym ostatnim aspekcie Starfield faktycznie jest mocny. Gdzie nie pójdziesz, tam atrakcje. Przypadkowi ludzie mają jakąś sprawę do załatwienia, powtykane tu i ówdzie kioski zachęcają do wykonywania prostych zleceń, a nie możemy zapominać też o tych bardziej rozbudowanych misjach i przede wszystkim o tym, co istotne jest w każdej grze Bethesdy: realizacji celów wyznaczonych przez nas samych. Te ostatnie mogą być przecież bardzo różne – zbieranie funduszy na nowy statek, pozyskiwanie minerałów oraz innych komponentów do badań czy też pompowanie doświadczenia, pozwalającego uzyskać dostęp do nowych perków. Tutaj nawet levelowanie umiejętności staje się czasem priorytetem, bo zamki nie otworzą się same i trzeba zmierzyć się z nimi kilkanaście razy, zanim gra pozwoli nam wrzucić punkt w kolejną rangę cyfrowego włamywacza.
PRZEDE WSZYSTKIM SWOBODA
Szeroko rozumiana swoboda jest także widoczna podczas rozwiązywania konkretnych problemów w misjach. Wyzwań natury bojowej można w wielu przypadkach uniknąć skuteczną perswazją, a drogę w labiryncie pomieszczeń skrócić, jeśli otworzymy drzwi zablokowane najtrudniejszym zamkiem. Nawet w wielkim finale da się naszego głównego rywala przegadać, co jest miłą odmianą po wielu grach, gdzie w końcówce obligatoryjnie trzyma się palec na cynglu przez minimum pół godziny. Jasne, nie zawsze mamy takie możliwości i czasem po prostu trzeba cierpliwie przejść odcinek wytyczony przez developerów w określonym porządku, ale rzadko czułem w Starfieldzie, że mam związane ręce, a to jest już wyczyn.
W tym wszystkim jest oczywiście jakaś fabuła i warto ją dociągnąć do końca, choć przez pewien czas gra niespecjalnie stara się nas do tego zachęcić. Po dość absurdalnym początku, w którym górnik nowicjusz przebranżawia się w mgnieniu oka na pilota statków kosmicznych, lądujemy w Loży, czyli siedzibie Konstelacji – jedynej frakcji w Starfieldzie, której szeregi zasilamy obowiązkowo. Nowi kompani zlecają nam odnalezienie tajemniczych artefaktów i początkowo robimy wyłącznie to. Dopiero gdy na scenie pojawiają się inni wielbiciele metalowych płytek, robi się ciekawiej. Cała ta opowiastka prowadzi do dość oryginalnego i nietypowego zakończenia, z którego można bezpośrednio przejść do nowej gry plus. Trzeba uczciwie przyznać, że pomysł jest niezły i warty szerszej rozkminy, ale w trosce o Wasze dobre samopoczucie powstrzymam się od spoilerów.
zdjęć
Jak to w tytułach Bethesdy bywa, najwięcej serca włożono w wątki frakcyjne. Tutaj historyjki są krótsze, bardziej skondensowane i treściwsze, ale też dużo ciekawsze. Frakcje mamy w sumie cztery: wojsko Zjednoczonych Kolonii, ekipę kosmicznych szeryfów, piratów z Karmazynowej Floty i zblazowaną bandę korposzczurów rezydujących na cyberpunkowej planecie Neon. Gra nie blokuje nam możliwości skumania się z nimi wszystkimi, więc możemy robić ich zadania bez obaw, że zepsujemy sobie reputację gdzieś indziej. Warto sprawdzić cały komplet, nawet nie tyle dla atrakcyjnych nagród, które otrzymujemy na finiszu, ale dlatego, że są to zwyczajnie bardzo przyzwoite wątki, bez wątpienia najlepsze w całym Starfieldzie.