The Outlast Trials – recenzja. Najstraszniejsza odsłona serii, ale…

Kanadyjski developer już w 2013 roku udowodnił, że w temacie gier grozy jest jeszcze wiele do powiedzenia. Outlast co prawda nie okazał się jakiś wyjątkowy, ale oferował kilka mechanizmów rozgrywki wyróżniających go na tle podobnych tytułów. Produkcja od pierwszych minut trzymała odbiorców za gardło, co chwilę testując ich wytrzymałość na coraz to brutalniejsze i obrzydliwsze sceny tortur bądź śmierci. Atmosfera w „jedynce” była tak gęsta, że musiałem robić sobie przerwy, aby zdrowym na umyśle dotrzeć do finału tej popieprzonej opowieści.
Największym problemem pierwszej części była rozgrywka, która sama w sobie nie oferowała zbyt wiele. Po czterech latach otrzymaliśmy kontynuację, działającą na podobnych zasadach, lecz różniącą się od „jedynki” settingiem. Niesamowicie klimatyczny zakład psychiatryczny Mount Massive zastąpiła amerykańska wieś kontrolowana przez tajemniczych i wrogo nastawionych mieszkańców, a ciasne i duszne korytarze wymieniono na bardziej otwarte przestrzenie, choć cel gry pozostał taki sam – musieliśmy walczyć o przetrwanie. Trzecia odsłona także podążyła własnym torem, wygląda więc na to, że producent nie lubi monotonii i próbuje spojrzeć na markę z zupełnie innej perspektywy. Czy to dobrze? I tak, i nie.

Jaki początek, taka cała gra?
The Outlast Trials nie kontynuuje wcześniejszych wątków, ponieważ tym razem mamy do czynienia z prequelem osadzonym w czasach zimnej wojny. Powraca jednak tajemnicze Murkoff Corporation, którego naukowcy prowadzą badania nad umysłami ludzi, wystawiając ich na coraz to bardziej wymagające próby. Firma wzięła na celownik bezdomnych i osoby z marginesu nieliczące się w żaden sposób dla społeczeństwa. Po mieście rozrzucane są specjalne ulotki mające zachęcić potrzebujących do zgłoszenia się do placówki Sinyala. Gracze wcielają się w bezimiennego człowieka, wcześniej ustaliwszy jego płeć, wygląd, fryzurę oraz głos – niestety kreator postaci jest bardzo ubogi i nie daje zbyt wielu opcji do wyboru.
Do zabawy wprowadza nas szokujące intro. Obserwujemy w nim, jak pracownicy firmy okaleczają swoich więźniów i przytwierdzają im na stałe noktowizory do głów. Po przygotowaniach otrzymujemy zadanie: musimy znaleźć i zniszczyć wszystkie dokumenty potwierdzające naszą tożsamość. Pierwsza misja przypomina rozgrywkę z „jedynki”, gdzie przemierzamy liniowe lokacje, stawiając czoła jakiemuś psycholowi z ostrymi narzędziami. Ta sekwencja kładzie nacisk na narrację – prolog nie tylko daje przedsmak tego, co czeka nas później, ale też pełni funkcję praktycznego samouczka. Muszę przyznać, że wstęp jest zdecydowanie najlepszą częścią The Outlast Trials, i trochę żałuję, iż twórcy całkowicie zmienili konstrukcję gry względem poprzedniczek.

Red Barrels odeszło od jednolitej struktury fabuły, ciachając ją na wiele misji (tzw. programów), których nie musimy zaliczać w ustalonej z góry kolejności. Z perspektywy rozgrywki jest to jak najbardziej sensowne rozwiązanie, lecz niezwykle mocno ucierpiała na tym historia. Co prawda w dalszym ciągu stajemy naprzeciw dziwnych osobistości, a do naszych uszu docierają mętne komunikaty… Tylko co z tego, skoro postać kontrolowana przez gracza nie ma żadnego charakteru, a poszczególne wątki musimy składać do kupy poprzez odnajdywanie dokumentów należących do korporacji Murkoff. Nie ukrywam, że takie podejście trochę mnie rozczarowało i na pewnym etapie przestałem śledzić opowieść. Wolałem skupić się na chłonięciu grozy płynącej ze świata wykreowanego przez Kanadyjczyków. Pod tym względem studio zdecydowanie mnie nie zawiodło – jest odpowiednio oślizgle, krwawo i obleśnie.
Mamo, boję się…
Każde pomieszczenie przyprawia o ciarki na plecach i wywołuje wewnętrzny dyskomfort, co jest również zasługą fenomenalnej ścieżki audio, naszpikowanej dziwnymi odgłosami, jękami, westchnieniami i innymi nieprzyjemnymi dźwiękami. Do tego należy dołożyć fakt, że na mapach znajdziemy zarówno polującego na nas psychopatę, jak i inne ofiary korporacji, które zatraciły człowieczeństwo. Od dawna żaden tytuł nie sprawił, że tak bardzo waliło mi serducho – napięcie momentami jest wręcz nieznośne, prowokuje do zrezygnowania z dalszej zabawy. Niemniej rozgrywka na tyle wciąga, że trudno oderwać się od ekranu, nawet jeśli ciśnieniomierz zaleca zrobienie sobie przerwy. Szkoda jedynie, że twórcy zbyt często korzystali z tandetnych jump scare’ów, tak jakby się obawiali, że reszta zawartości nie wystarczy do wywołania lęku u odbiorców.

Takie emocje towarzyszyły mi podczas samodzielnych wojaży, niemniej The Outlast Trials nie powstało z myślą o samotnikach… Kiedy dołączają do nas inni, robi się lajtowo, a produkcja traci nieco swojego uroku. Właśnie tak, „trójka” stała się tytułem nastawionym na rozgrywkę wieloosobową, czy wam to się podoba, czy nie. Ja raczej negatywnie podchodzę do tego pomysłu, choć rozumiem, czemu developer zdecydował się na taki krok. Wszakże tylko w ten sposób ma szansę przyciągnąć do siebie większą liczbę odbiorców, bo tego typu survival horrory raczej nie cieszą się oszałamiającymi wynikami finansowymi. Nawet jeśli ich jakość stoi na wysokim poziomie.
CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE
Walka o przetrwanie nie zawsze jest fair
Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby ukończyć The Outlast Trials bez niczyjej pomocy. Trzeba tylko liczyć się z tym, że w takiej sytuacji poziom trudności znacząco wzrasta(*), co w efekcie może doprowadzić do sporych frustracji. Produkcja czasami sprawia wrażenie delikatnie niesprawiedliwej i upierdliwej, co da się dostrzec głównie, gdy próbuje się ogarnąć wszystko właśnie w pojedynkę. Wtedy mocniej odczuwałem sztuczne wydłużanie misji, które w większości przypadków sprowadzały się do odnalezienia kilku rozrzuconych na mapie przedmiotów, uruchomienia jakichś generatorów czy wykonania innych powtarzalnych czynności. Doskwierało mi też to, że zawsze, gdy byłem już bliski celu, nagle wyskakiwał antagonista danego „programu”, odciągający mnie od realizacji zadania lub doprowadzający mojego awatara do śmierci.
(*) W singlu warto obniżyć go poziom trudności poprzez dostosowanie kilku suwaków w opcjach. Można też włączyć dodatkowe elementy interfejsu, np. ikonę informującą nas, czy znajdujemy się w oświetlonym miejscu, czy jesteśmy dobrze skryci w cieniu.

Na szczęście w The Outlast Trials utrata życia nie oznacza od razu porażki. Wystarczy znaleźć i zażyć tabletki wskrzeszające, aby dać sobie dodatkowe szanse na kontynuowanie misji od ostatniego punktu kontrolnego. W ogóle warto rozglądać się po lokacjach w poszukiwaniu przydatnych przedmiotów. Najważniejsze wydają się baterie do noktowizora, bo gdy ten się rozładuje, jesteśmy skazani na mrożącą krew w żyłach ciemnicę. Antidotum pomaga wyjść z psychozy (bohater miewa różne wizje i zaburzoną percepcję), cegiełki pozwalają ogłuszyć przeciwników, apteczki przywracają stracone punkty życia, a rzucone butelki odciągają uwagę oprawców, którzy raczej nie grzeszą inteligencją i których zazwyczaj łatwo zgubić, wykorzystując ich głupotę oraz ograniczenia fizyczne.
Legion samobójców
Kiedy w zabawie uczestniczy czterech użytkowników, sensowniej da się podzielić zadaniami, dzięki czemu całość przebiega o wiele sprawniej i bardziej satysfakcjonująco. Aczkolwiek działa to tylko wtedy, gdy gramy ze znajomymi bądź ogarniętymi osobami, z którymi możemy komunikować się głosowo. Niestety zwykle obcowanie z losowo dobranymi ludźmi wywołuje więcej zamieszania, niż daje pożytku. Niewykluczone, że za jakiś czas się to zmieni, kiedy na placu boju zostaną gracze rzeczywiście zaangażowani i nastawieni na ukończenie kampanii fabularnej lub wyzwań tygodniowych. Teraz wolałem radzić sobie w pojedynkę, niż użerać się z osobami co chwilę psującymi rozgrywkę swoim głupim zachowaniem.

Tylko zgrana ekipa jest w stanie wykorzystać potencjał drzemiący w tzw. aparaturach, czyli dodatkowym wyposażeniu, które odblokowujemy wraz z postępami. Do wyboru mamy cztery kategorie sprzętów zapewniające ułatwienie konkretnego elementu rozgrywki. Jeśli zaczniemy rozwijać zakładkę „Promienie Rentgena”, w nasze łapska wpadnie gadżet wyświetlający przez ścianę pozycję przeciwników. „Uleczenie” daje dostęp do medycznego aerozolu, „Oślepienie” umożliwia rozkładanie min z oślepiającym gazem, „Ogłuszenie” zaś wyposaża nas w maszynkę do dezorientowania przeciwników. Wszystkie ulepszenia mają kilka poziomów wtajemniczenia, więc trzeba dokładnie się zastanowić, jaką klasą postaci chcemy grać.
Rozgrywka w The Outlast Trials bywa intensywna i emocjonująca, dlatego developerzy przygotowali kącik relaksacyjny dla użytkowników. W przerwie pomiędzy „programami” można zmierzyć się z kompanem w siłowaniu się na rękę lub zagrać w szachy. Niby nic wielkiego, ale pozwala rozładować napięcie i złapać oddech po trudnym zadaniu. Da się również urządzić swoją celę poprzez kupowanie przedmiotów ozdobnych bądź zmianę koloru ścian i podłogi. Zarobioną kasę wydajemy też na nowe elementy ubioru lub groteskowe kombinezony rodem z horrorów klasy B. Fajny dodatek.

Warto czy nie?
The Outlast Trials nie jest do końca tym, czego bym oczekiwał po trzeciej odsłonie tej serii, ale to przecież nie koncert życzeń. Choć wolałbym kampanię fabularną jak w „jedynce” i „dwójce”, ostatecznie dałem się przekonać do kooperacyjnego charakteru „trójki”. Parę razy trafiłem na naprawdę konkretnych ludzi, którzy doskonale wiedzieli, jak grać, żeby nie prowokować zbytnio przeciwników. Umieli też poradzić sobie w gorących sytuacjach, nie odnosząc przy tym poważnych obrażeń. Bez względu na to, jak i z kim zamierzacie grać, polecam dawkować sobie dzieło studia Red Barrels, bo w innym przypadku może zrobić się niestrawne.
Co prawda cele poszczególnych zadań bywają zróżnicowane, jednakże i tak przez większość czasu robimy to samo: skradamy się, zbieramy baterie do noktowizora, unikamy zagrożenia… I z jednej strony bawiłem się dobrze, z drugiej czegoś mi tutaj brakowało. Może gdyby twórcy trochę bardziej urozmaicili rozgrywkę, miałbym większą motywację do dalszego obcowania z tym tytułem. Samo straszenie i świetne projekty lokacji to dla mnie zdecydowanie za mało… Niewykluczone natomiast, że z wami gra zarezonuje o wiele lepiej – wszakże wersja early access zebrała masę pozytywnych komentarzy.
W The Outlast Trials graliśmy na PS5.
[Block conversion error: rating]
Czytaj dalej
3 odpowiedzi do “The Outlast Trials – recenzja. Najstraszniejsza odsłona serii, ale…”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Boże drogi co jest nie tak z rynkiem gier w tych czasach? Single player horror zamienili w kolejny coop slasher w którym zamiast poznawać historię zbieramy punkty na ciuszki dla postaci, przechodząc te same poziomy po 20 razy? Kompletnie zdemotywowało mnie to do próbowania tytułu w single, bo już dwójka była dla mnie frustrująco trudna. Jedynka na zawsze w sercu jako jeden z top horrorów w parze z pierwszą amnesią, której nawet obecny bunkier nie przebija.
To już przesada… każdą grę będą przerabiać na coop lub multik? Potrzebne są dobre singlowe historie, tym bardziej w horrorach.
Ciekawe