Myślisz, że Hitman to ściema? Agenci 47 w rzeczywistości
Profesjonalnym zabójcą nie może zostać każdy – wiedzą o tym wszyscy, którzy kiedykolwiek przywdzieli garnitur Agenta 47 z serii gier Hitman. Znajduje to potwierdzenie w rzeczywistości – tylko wyjątkowe jednostki są w stanie sprostać temu zadaniu i nie skończyć prędko sześć stóp pod ziemią lub w więzieniu.
Tekst pierwotnie ukazał się w CD-Action 12/2017.
Ta wyjątkowość nie odnosi się do ich umiejętności czy imponującej formy fizycznej. Większość z nich podążała taką, a nie inną ścieżką głównie z powodu poważnych zaburzeń psychicznych. Strach, wyrzuty sumienia, obrzydzenie – takie uczucia są im najczęściej obce.
Korzenie zbrodni
Agent 47 przyszedł na świat tylko w jednym celu – by zabijać. Jako jeden z wielu klonów stworzonych przez Ottona Wolfganga Ort-Meyera był wynikiem lat badań i posiadał elementy DNA nie tylko lekarza stwórcy, ale także czterech innych ojców genetycznych: Lee Honga, Pabla Belisaria Ochoi, Frantza Fuchsa i Arkadija Jegorova (47 zabił całą piątkę w trakcie pierwszej części gry). Już w momencie powstania obiektu 640509-040147 piątego września 1964 roku Ort-Mayer zauważył, że to jego pierwszy prawdziwy sukces w poszukiwaniu genetycznie idealnego zabójcy. Agent był wycofanym społecznie dzieckiem, a empatię wykazywał tylko wobec królika laboratoryjnego. Doktor Ort-Meyer zanotował nawet, że chłopiec mocno przeżył śmierć zwierzaka.
I tutaj dochodzimy do głównej różnicy pomiędzy Hitmanem a rzeczywistymi zawodowymi zabójcami. Większość z nich swoją „karierę” rozpoczynała zwykle od męczenia zwierząt. Ryszard Kukliński, amerykański morderca na zlecenie polskiego pochodzenia, opowiadał psychiatrom, że jako 10-latek związał dwa koty ogonami i patrzył, jak rozrywają się na strzępy. Innego futrzaka po prostu wrzucił do pieca. Zero reakcji czy wyrzutów sumienia, tylko czysta ciekawość.
Wśród morderców powracającym motywem jest również trudne dzieciństwo. Nader często przewija się przemoc w domu rodzinnym, czego z wiadomych względów doznać nie mógł Agent 47. Podobnie zresztą Tobias Rieper – jakim pseudonimem zdarzało się posługiwać głównemu bohaterowi serii gier – nie zabijał dla pieniędzy, a przynajmniej nie były one jego główną motywacją. Nie poznał po prostu innego sposobu na życie, czym zdecydowanie różni się od swoich rzeczywistych odpowiedników. Ci bardzo często zaczynają np. jako egzekutorzy długów – taką drogę przeszedł Siergiej Sienkiv, były komandos i weteran wojny w Afganistanie. Zabijanie miał we krwi, więc choć po przyjeździe do Polski pracował początkowo głównie jako ochroniarz, to znalazł angaż w mafii samochodowej, gdzie szybko odkryto, do czego jest stworzony. Taki sposób wejścia do branży nie jest rzadki, bo wielu morderców na zlecenie wcześniej pracowało jako antyterroryści czy też wojskowi. Po zakończeniu służby brakuje im zarówno adrenaliny, jak i pieniędzy. Tak się składa, że w nowej pracy znajdują i jedno, i drugie.
Szkoły zabijania
Agent 47, przynajmniej w założeniu (bo w praktyce, gdy władzę nad nim przejmują gracze, bywa z tym różnie), to cichy zabójca, który ma wykonać swoje zadanie, nie pozostawiając śladów. Nie bez powodu gra nagradza nas najwyższymi ocenami, gdy jedyny strzał podczas misji przeznaczamy dla celu. To zresztą narracja powszechnie znana również z kinematografii. Klasyczny „Dzień Szakala” z 1973 roku to portret zimnego, opanowanego i bezwzględnego mordercy, a obraz w reżyserii Freda Zinnemanna nie jest w takiej narracji odosobniony.
Choć i tacy znajdują się w rzeczywistości, to równie często zdarzają się grupy zdecydowanie bliższe mafijnym żołnierzom znanym chociażby z „Ojca chrzestnego”. Idealnym przykładem jest „klub płatnych zabójców” z Trójmiasta, jak ochrzczono bandę, do której należał wspomniany już Siergiej Sienkiv, pseudonim Sanitariusz. Podczas procesu szajki prokuratura wyjawiła sposoby działania siedmiu morderców: – Tak jak pan umawia się z kolegami na piwo, tak oni umawiali się na mokrą robotę. Chłopaki skrzykiwali się, by kogoś załatwić i jechali zabić. Bardzo często w krwawy sposób. Ponownie przywołam wzorzec amerykański – Ryszard Kukliński zabijał, nim zaczął otrzymywać za to wynagrodzenie, więc pierwsze płatne zlecenie nie było dla niego premierowym morderstwem. Nie wykazał się jednak „czystym” profesjonalizmem. Opowiadał po latach, że głowa ofiary, gdy do niej strzelił, wybuchła jak dynia, ochlapując wszystko dookoła. To zdecydowanie bardziej przypomina metody działania Julesa i Vincenta z „Pulp Fiction” czy braci MacManus ze „Świętych z Bostonu” niż artystę w swoim fachu, za jakiego zwykł uchodzić Agent 47.
Próbując zrozumieć…
Dlaczego jednak ludzie potrafią wielokrotnie mordować z zimną krwią? Nie mieć wyrzutów sumienia, nie brzydzić się na widok zwłok, nie odczuwać dosłownie niczego? Ryszard Kukliński nie okazał się bezrefleksyjną maszyną do zabijania i gdy przyszło mu odsiadywać podwójne dożywocie, zaczął zastanawiać się nad sobą. Bynajmniej nie odczuwał skruchy, chciał po prostu zrozumieć, co powoduje, że mógł robić to, co robił. A w trakcie blisko 30-letniej kariery miał zabić ponad 200 osób (sam stracił rachubę) na najróżniejsze sposoby. Od zwykłego strzału w głowę, poprzez przestrzelenie jabłka Adama (dla 50-dolarowego zakładu!), po zostawienie ofiary na pastwę szczurów, jeśli zleceniodawca życzył sobie bolesnej śmierci. Mało tego – morderca opowiadał w dokumencie „Wyznania mordercy”, że zdarzało mu się podczas ćwiartowania zabitych osób… jeść pizzę. Wprawdzie przeszkadzał mu nieco zapach, ale posmarowanie wąsów wodą kolońską załatwiało sprawę. Mimo swojej profesji Kukliński założył rodzinę, spłodził dzieci – domownicy, na których potrafił się solidnie wyżyć (choć dla dzieci, jak sam mówił, zrobiłby wszystko, zabiłby każdego), aż do jego zatrzymania nie mieli pojęcia o tym, czym para się mężczyzna. Badacze wiązali to z występowaniem u niego osobowości paranoicznej objawiającej się m.in. nadmierną skrytością.
Wielu zabójców, prawdopodobnie również Kukliński, wykazuje niski poziom adrenaliny, a ich mózgi cechują się niską czynnością bioelektryczną. Takie osoby potrzebują mocniejszych bodźców, by cokolwiek poczuć, słyną również z bycia nieustraszonymi. W zależności od tego, jak zostali wychowani, wykorzystują swoją „supermoc” do konkretnych czynów. W przypadku Kuklińskiego, który od dziecka czuł głównie nienawiść wobec rodziców i otaczającego go świata, pozwoliło to zostać doskonałym zabójcą. Gdy ktoś z podobnymi zaburzeniami przyswoił za młodu dobre wzorce, często kończy w zawodach przydatnych społeczeństwu, a które wywołują nadmierny wyrzut adrenaliny – mowa o saperach czy strażakach.
Dodatkowo u płatnych zabójców, a na pewno u Kuklińskiego, stwierdzono osobowość dyssocjalną objawiającą się deficytem emocjonalnym, który, w sporym uproszczeniu, uniemożliwia chorej jednostce odróżniać dobro od zła. Stąd też brak poczucia winy wobec ofiar będących jedynie drogą do obranego celu. Bez tego trudno o wieloletnią karierę w branży.
…i nie zwariować
Po raz kolejny możemy zaobserwować u Agenta 47 cechy killera hollywoodzkiego. Wszak genetycznie modyfikowany zabójca okazywał wyrzuty sumienia i szukał odkupienia grzechów choćby na początku drugiej części serii. Pozwolenie mu na krztę ludzkich uczuć pomaga z postacią sympatyzować, co jest przecież istotną kwestią w kontekście głównego bohatera gry. To w pełni zrozumiałe. Tym natomiast, co przeraża w tym wszystkim najbardziej, jest świadomość, że po Ziemi chodzą mordercy wyzuci z jakichkolwiek uczuć bardziej niż ich komputerowy odpowiednik. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nie znajdziemy się na liście żadnego z nich.
Czytaj dalej
W CD-Action jestem od 2016 roku, wcześniej publikowałem m.in. w Przeglądzie Sportowym. W redakcji robiłem chyba wszystko – byłem sprzętowcem, prowadziłem działy info i zapowiedzi, szefowałem newsroomowi, jak i całej stronie. Następnie bezpieczną przystań znalazłem w social mediach, którymi zajmowałem się do końca 2022 roku, gdy odszedłem z CDA. Nie przestałem jednak pisać – wciąż możecie mnie więc czytać: zarówno na stronie www, jak i w piśmie.