Eyes in the Dark – recenzja. Ciemność widzę... i dobrze się bawię
Graliście w roguelike’i i roguelite’y? To może spróbujecie swych sił w grze określanej przez twórców jako „roguelight”? Co to takiego, zapytacie? Roguelite, w którym ważną funkcję pełni światło.
Gdyby sporządzić listę inspiracji twórców Eyes in the Dark: The Curious Case of One Victoria Bloom, czyli miksu twinstickowego shootera i platformówki 2D z elementami roguelite’owymi, należałoby jednak zacząć od... Alana Wake’a, w którym latarka w ręku bohatera była orężem.
Amelia Wake
Tu jest podobnie – z tą różnicą, że zamiast pisarza prowadzimy nieletnią dziewoję, Amelię Bloom. Poszukuje ona dziadka na terenie jego dawnej posiadłości opanowanej przez ciemność... i to, co się w niej czai. Latarka w ręku dziewczynki pełni funkcję odstraszacza trzymającego czające się w ciemności stwory na dystans. A gdy uda się na chwilę złapać monstra w stożek światła, działa na nie również osłabiająco (te mniej groźne można nawet ukatrupić). Przy okazji gadżet dosłownie wymazuje całkowitą ciemność panującą na ekranie. Ta specyficzna „mgła wojny” początkowo wypełnia bowiem każdą proceduralnie generowaną lokację.
(Not) Alone in the Dark
A w ciemności, jak wiadomo, czyhają rozmaite paskudztwa. Stąd musimy poruszać się niemal po omacku, ostrożnie odkrywając drogę, którą trzeba przebyć; tym bardziej że latarka ma na początku bardzo ograniczony zasięg. Nigdy nie wiesz, co zaraz pojawi się przed twoim nosem. A zwykle to „coś” będzie chciało cię użreć...

Gra zadziwiająco przypomina zasadami klasyczne platformówki 2D z poziomym przewijaniem ekranu – z koniecznością wskakiwania w rozmaite, zwykle mało dostępne miejsca, by zgarnąć jakieś wziątki, wspinania się po linach, przesuwania wajch odblokowujących dalszą drogę i odnajdywania kluczy pozwalających przejść do kolejnej części posiadłości. Dodawszy do tego widoczne i niewidoczne paskudztwa (głównie pająki i różne owadopodobne przyjemniaczki zalatujące mi Lovecraftem), lekko nie jest. Eyes in the Dark może miło się uśmiecha, ale nie bierze jeńców.
Czasem wręcz frustruje. Tym bardziej że sterowanie nie jest zbyt przyjazne i jeśli nie macie pada, granie w Eyes in the Dark okaże się istną drogą przez mękę. A bez dobrej koordynacji ręka-oko nawet z kontrolerem nie będzie łatwo. Jednym analogiem sterujecie Amelią, drugim obracacie latarkę, a do tego trzeba jeszcze wciąż naciskać kombinacje przycisków odpowiadających za uniki (wtedy Amelia jest nietykalna), ostrzeliwanie wrogów (głównie z procy – celowanie z niej nie należy do najłatwiejszych czynności) i włączanie rozmaitych „dopalaczy”. Przyznam, że sprawiało mi to sporo problemów, dopóki po jakimś czasie nie wyrobiłem sobie odpowiednich, automatycznych reakcji. A śmierć – albo raczej „ciężkie wystraszenie się” – bohaterki oznacza start od samego początku, jak to w „rogalikach” bywa. Na szczęście tutaj jesteśmy w stanie nieco umilić sobie kolejne życie, gdyż nasze osiągnięcia są przeliczane na „punkty wiedzy”, za które przy następnym starcie można sobie dokupić rozmaite ułatwienia, np. lepszą amunicję.

Darkest Dungeon
Posiadłość dziadka podzielona jest na dziewięć – jak wspomniałem, generowanych proceduralnie – dużych lokacji, między którymi możemy się w miarę dowolnie poruszać. (Na początku, oczywiście, jesteśmy nieco ograniczeni w wyborze drogi). W każdej z nich musimy pokonać bossa zwanego Strażnikiem, co stanowi spore wyzwanie i wymusza na nas uczenie się, jak go dorwać, poprzez kolejne zgony. Po zaliczeniu etapu dostaniecie możliwość wybrania sobie rozmaitych ułatwień na dalszą drogę – ale wraz nimi w „bonusie” otrzymujemy losowo przydzielane utrudnienia (np. bierzesz sobie wyższy maksymalny poziom energii, ale z tym powiązany jest wzrost cen u handlarza albo większa odporność wrogów na światło). Niektóre z takich kombinacji wywołują prawdziwy ból zadka i mogą się na graczu srogo zemścić, więc wybierajcie rozsądnie.
A, skoro już wspomniałem – fani Edgara Allana Poego uśmiechną się, gdy powiem, że handlarzem jest wielki kruk o imieniu... Edgar. Ma w ofercie regenerującą zdrowie gumę do żucia i trzy losowo wybrane power-upy (jeśli ich zestaw za bardzo wam nie odpowiada, za niewielką opłatą Edgar wylosuje coś innego). Możecie go odwiedzać tyle razy, ile chcecie, w trakcie przeszukiwania każdego z dziewięciu obszarów willi, ale (poza gumą) ma limitowaną liczbę towarów.

Heart of Darkness
W czasie wędrówki zbieramy wypadające z zabitych stworów „iskierki” (sparks), dzięki którym możemy nabywać wspomniane ulepszenia (iskierki czerpie się też ze „złomowania” niepotrzebnych power-upów). Za pomocą tych zakupów rozbudowujemy możliwości latarki (większy zasięg, szerszy stożek światła, skuteczniejsze porażanie wrogów itd.), broni oraz... butów Amelii pozwalających robić double jumpa czy gwarantujących odporność na ogień. Slotów na ulepszenia za wiele nie ma – całe trzy – ale jeśli uciułacie odpowiednio dużo iskierek, dokupicie też dodatkowe miejsca.
Kombinowanie z ulepszeniami tak, by upgrade’y z tych trzech kategorii dawały efekty synergii, dostarcza całkiem sporo satysfakcji. I choć faktem jest, że wiele z tych power-upów różni się między sobą tylko kosmetycznymi detalami, to ich liczba otwiera pole do najrozmaitszych eksperymentów. Aha, latarka służy też do... ładowania procy. Musicie porażać wrogów światłem, aby załadować paski strzałów, co wymusza dość agresywną i akrobatyczną interakcję z przeciwnikami – stąd niejeden raz skakałem nad nimi jak Yoda w walce z hrabią Dooku.

Hello darkness, my old friend
Podoba mi się oprawa gry. Jej monochromatyczność to wprawdzie żadne novum, ale styl nawiązujący do estetyki retro (włącznie z kreską, jaką narysowana jest bohaterka przypominająca nieco Betty Boop, komiksową postać z lat 30. XX wieku, oraz stylizacją niektórych scen na kadry z niemego filmu – akcja Eyes in the Dark toczy się zresztą w roku 1922) robi sympatyczne wrażenie. Podobnie muzyka, która z jednej strony zdaje się zupełnie nie pasować do gry, ale z drugiej doskonale podkreśla pewną umowność tego, co dzieje się na ekranie. Nie mogę wprawdzie powiedzieć, że to produkcja familijna, w którą warto zagrać z dziećmi, ale widać, że twórcy podeszli do niej z uśmiechem na ustach i to się jakoś graczowi udziela. Tu nie ma klimatu posępnej grozy czy depresyjności Darkest Dungeon. Ciemność może i jest nam wroga, ale wydaje się przy tym w sumie całkiem... milusia.
Nawet pomimo tego, że zginąć łatwo, sterowanie nie jest najlepsze, wszystko, z czym się spotkamy, zostało wymyślone już wcześniej, i chyba trochę za dużą rolę odgrywa tu szczęście (jak się trafi na złe kombinacje buffów/debuffów, to przekichane...), Eyes in the Dark ma w sobie coś, co sprawia, że chce się w nie grać. I to z uśmiechem.
W Eyes in the Dark graliśmy na PC.
Ocena
Ocena
Eyes in the Dark to nieduża, ale charakterna gra łącząca elementy roguelite’a, platformówki 2D i twin-stick shootera. Klimatyczna oprawa audiowizualna i ciekawe zasady wynagradzają niezbyt wygodne sterowanie – pad nader wskazany! – oraz brak oryginalności. Małe, a cieszy.
Plusy
- oprawa!
- fajna atmosfera
- synergia pomiędzy posiadanymi gadżetami
- malutkie wymagania sprzętowe
Minusy
- bez pada nie radzę zaczynać
- potrafi być frustrująca
- nic naprawdę odkrywczego
- sporo zależy tu od szczęścia
Czytaj dalej
Byt teoretycznie wirtualny. Fan whisky (acz od lat więcej kupuje, niż konsumuje), maniak kotów, psychofan Mass Effecta, miłośnik dobrego jedzenia, fotograf amator z ambicjami. Lubi stare, klasyczne s.f., nie cierpi ludzkiej głupoty i hipokryzji, uwielbia sarkazm i „suchary”. Fan astronomii, a szczególnie ośmiu gwiazd.