Jan Błachowicz: „Niejedną nockę zarwałem. Dzięki grom resetuję banię” [WYWIAD]
![Jan Błachowicz: „Niejedną nockę zarwałem. Dzięki grom resetuję banię” [WYWIAD]](https://cdaction.pl/wp-content/uploads/2024/07/04/798f0304-4d51-41d9-999f-3beaefbf511c.png)
Z Janem pogadaliśmy m.in. o Gothicu i serii Heroes of Might and Magic, konsolach, cieszyńskich salonach gier i pierwszych komputerach, serialach, „Dragon Ballu” oraz umiłowanej trylogii filmów „Władca Pierścieni” Petera Jacksona. To zresztą zapalony gracz, co udowadnia publicznie od dawna (choćby na konferencjach UFC). Ostatnio odwiedził nawet CD-Action Expo, na którym zobaczył Wioskę Gothic, gdzie stoczył… walkę z golemem.
Przed wami pierwsza z dwóch części obszernego wywiadu. Kontynuacji spodziewajcie się w przyszłym tygodniu. Zapraszamy również do sprawdzenia naszej rozmowy z Marcinem Gortatem.
Z Janem dyskutowali: Hubert „Huwer” Pomykała i Wojciech Jagusz.

Hubert Pomykała: W jaki sposób zainteresowałeś się grami wideo?
Jan Błachowicz: Poszedłem do kolegi, z którym chodziłem do podstawówki. Mieliśmy lekcje w późniejszych godzinach. Nie pamiętam, jakiego kompa posiadał, nie wiem, czy nie Atari. Pograliśmy chwilę i tak mi się spodobało, że codziennie chciałem u niego być przed lekcjami. Aby pograć. Mama mi zabraniała, no to ja, wiesz, robiłem awanturę, żeby rodzice kupili komputer itd. Nie kryje się za tym jakaś głębsza historia.
Wojciech Jagusz: A pamiętasz, co to była za gra? Co cię tak wciągnęło?
Na pewno Super Mario. Pamiętam też grę bardzo podobną do Mario, Giana Sisters (chodzi o The Great Giana Sisters – przyp. red). Poza tym Red Alert, no i Contra, czyli coś, co chyba wszyscy kojarzą. Grałem też w takiego Robin Hooda na Pegasusa. Ten Robin miał przesadzony poziom trudności, bo jak się ginęło, trzeba było biec od samego początku (Jan ma prawdopodobnie na myśli Super Robin Hooda, hardkorową platformówkę znaną m.in. z kartridży typu 4 w 1 – przyp. red.).
Do tego Street Fightery, „jedynka” i „dwójka”, przy czym to już w salonach gier. Byliśmy zresztą maniakami tych bijatyk. Co jeszcze? A, pamiętam! Takie prawdziwe wyzwanie, cała rodzina w to grała! Mieliśmy olimpiadę na Commodore’a; trzeba było „wajchlować” na lewo i prawo, żeby postacie biegły, albo w odpowiednim momencie nacisnąć przycisk, by ktoś rzucił kulą czy innym oszczepem. Mnóstwo dżojstików się na tym połamało, a najgorszy był bieg na 1000 metrów – łącznie 10 minut machania kontrolerem! To było najtrudniejsze, bo z czasem ręce puchły! Styki też leciały, i to strasznie. Niestety nie pamiętam tytułu tej olimpiady (to prawdopodobnie wydane w 1988 roku Summer Olympiad autorstwa Tynesoft bądź któraś gra z serii Summer/Winter Games – przyp. red.).
W takie Heroesy myśmy potrafili grać na jednym kompie w pięciu czy we czterech.
HP: Twoja przygoda z graniem rozpoczęła się od Commodore’a 64. Czy to się zgadza?
Zgadza się, Commodore 64 na stację dysków.
HP: Masz go jeszcze gdzieś?
Niestety nie. Następnie był już kaseciak, a tę wersję na dyskietki miał mój wujek i to do niego chodziliśmy grać. Później, z pieniędzy z komunii, sam kupiłem sobie C64.
HP: Czyli jesteś jednym z nielicznych ludzi, którzy widzieli pieniądze z komunii.
Właśnie ostatnio rozkminiałem o tych pieniądzach… Jakoś dziwnym trafem starczyło mi tylko na tego kompa i nic więcej, nie? (śmiech) Pytanie brzmi, czy to było tak wyliczone, że uzbierałem akurat potrzebną kwotę i nic nie zostało z tych pieniędzy, czy może mama zobaczyła, ile komp wówczas kosztował, i stwierdziła, że tyle i tyle sobie zostawi.
HP: Ja pieniędzy z komunii nigdy nie widziałem. Dobrze natomiast pamiętam mojego pierwszego peceta. Pamiętasz swojego i jego bebechy?
Nie pamiętam, bo nie jestem pod tym względem techniczny, ale jak kolega przyjechał mi wszystko poustawiać, powiedział: „O kur…, najlepszy na osiedlu”.
HP: Czyli wszyscy z okolicy przychodzili do ciebie pograć w gierki?
No może nie wszyscy; lubię się dzielić, ale bez przesady. Ale tak, wpadali, graliśmy.

HP: A po C64 był od razu pecet czy Pegasus?
Pegasus.
HP: Nasz „oryginalny”, polski Pegasus czy taki przyniesiony z targu?
Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, skąd Pegasus wziął się u mnie na chacie. Wiem, że był i że dużo grałem. Pamiętam, że mój egzemplarz podłączony był do zielonego monitora. Innego nie było. Wujaszek mi to jakoś ogarnął tam z tyłu, nie wiem jak, były jakieś kable i zapałki nawtykane. Ważne, że łapało sygnał i działało.
HP: Jak wyglądało granie w Cieszynie? Wspomniałeś już o osiedlu. Śmigałeś z ekipą do okolicznych kawiarenek internetowych? A może spotykaliście się z kolegami na LAN party?
Posiedzenia typu LAN party też przeżyłem. W takie Heroesy myśmy potrafili grać na jednym kompie w pięciu czy we czterech. Z jednej strony było to spoko, ponieważ dużo się działo, ale bywało też śmiesznie, bo później czekałem na swoją kolejkę czasami po pół godziny i mówiłem: „Jedź szybciej, nie?”. (śmiech)
Kafejki internetowe też pojawiały się w moim życiu, chociaż mniej, bo wolałem salony gier, automaty. W tych pierwszych byłem parę razy, ale jak już miałem swojego kompa na chacie, to nie czułem potrzeby do nich chodzić.
HP: W co w takim razie grywałeś w salonach?
Bijatyki, strzelanki, kowboje, jakiś Piotruś Pan. Były też Street Fightery, „jedynka” i „dwójka”. One najbardziej mi się podobały. Pierwszy Tekken, o Jezu, jak to wlazło! Jak pojawiła się u nas maszyna z pierwszym Mortal Kombat, musiałem mieć więcej hajsu w „capsie” („capsy” to żetony z salonów gier, często zawierające unikatowe wytłoczenia, dzięki czemu pasowały wyłącznie do wybranych automatów – przyp. red.), bo żeby zagrać, należało wrzucić dwa żetony. Pamiętam też, że ten Mortal zainstalowany był w automacie na cztery przyciski, a gameplay wykorzystywał ich więcej. Zawsze grałem Kano, bo to była jedyna postać, którą dało się zrobić fatality dostępną konfiguracją przycisków. (śmiech)
Ponadto pamiętam Aliena, w którym łaziło się z miotaczami ognia (prawdopodobnie chodzi o Aliens z 1990 – przyp. red.). I Metal Slug. Nie wiem, jak się nazywała gra o kowbojach, ale kojarzę, że był w niej moment polegający na bieganiu po bykach i przeskakiwaniu między nimi. Na końcu każdej planszy pojawiał się oczywiście boss do rozwalenia (być może chodzi o Sunset Riders z 1991 roku – przyp. red.).

HP: Kiedy tak na serio wkręciłeś się w granie?
Pamiętam, że kiedyś przez bite trzy tygodnie graliśmy z koleżką według takiej zasady, że przychodziłem do niego o 10.00 rano i wychodziłem o 3.00 w nocy. Wtedy stwierdziłem, że okej, chyba jestem graczem, nie? (śmiech) I że granie chyba bardzo mi się podoba. Ja to po prostu lubię, granie sprawia mi przyjemność, przy czym zachowuję balans w swoim życiu. To nie tak, że ja, wiesz, tylko gry i nic więcej. Nie mówię wyłącznie o czasach teraźniejszych, ale również o wcześniejszych latach życia. Ten trzytygodniowy maraton, gdy byłem na jednym posiłku dziennie, zdarzył mi się chyba tylko raz. No ale nocki zarywałem, zresztą niejednokrotnie.
HP: A w dzisiejszych czasach? Ile godzin tygodniowo poświęcasz na granie?
To zależy. Bywają tygodnie, gdy tych godzin jest kilkadziesiąt, ale zdarzają się też takie, w których zostaje mi zaledwie jedna godzina na grę. Mam sporo obowiązków: sport, praca, dzieciak. Gdy dysponuję chociaż jedną wolną godziną, wolę pograć dosłownie w cokolwiek, niż np. obejrzeć odcinek serialu.
HP: Czy gdybyśmy pominęli twoje życie rodzinne plus tematy okołosportowe, to czy mógłbyś powiedzieć, że granie stanowi twoją ulubioną formę spędzania czasu wolnego?
Łażenie po górach też traktujemy jako sport?
HP: Trochę tak.
No dobra. W takim razie myślę, że tak.
Przez bite trzy tygodnie graliśmy z koleżką według takiej zasady, że przychodziłem do niego o 10.00 rano i wychodziłem o 3.00 w nocy. Wtedy stwierdziłem, że okej, chyba jestem graczem, nie?
HP: W domu grasz głównie sam czy również z Dorotą (partnerka Jana – przyp. red)? Pokazujesz Jankowi juniorowi jakieś tytuły?
Próbuję ją namawiać, żeby czasem ze mną pograła, ale ona mówi wtedy: „A grałam kiedyś w Simsy i to właśnie one najbardziej mi się podobały”. Jedyne, w co się wkręciła mocniej, to The Last of Us. Jarała się, oglądając, jak gram. Podchodziła, patrzyła… bardzo jej się podobała fabuła i wydarzenia przedstawione w grze.
WJ: To pewnie było dla ciebie miłe. To, że ona jest obecna w „twoim świecie”.
Owszem. A dzieciak? On jest malutki, ale coś tam już mu pokazuję. Grał ze mną w Spider-Mana. Podobało mu się, jak wspólnie skaczemy po budynkach i biegamy, ale Janek jest w tym wieku, że po 20 minutach patrzenia w ekran idziemy razem zająć się czymś innym. Wiem, że syn będzie skazany na gry. Nie mogę się doczekać, kiedy zagramy razem, przede wszystkim w nieco poważniejsze produkcje.

WJ: Coś bardziej pod kooperację?
Kooperację, ale nie tylko. Chodzi o czas, kiedy to ja sobie usiądę i będę obserwował, jak on gra. Mam na myśli takie konkretniejsze produkcje, a nie jakieś biegające ludziki. Gdy będzie starszy, powiem mu: „A przetestuj ten mój tytuł, taki z dawnych lat”.
HP: „Proszę, oto Gothic!”.
WJ: Wiesz, niektóre tytuły mogą być zarówno twoje, jak i jego, ponieważ będą wychodziły kolejne części danych serii, jakieś edycje specjalne… Oczywiście nie mówimy o Heroesach, bo szanse na powstanie nowej odsłony są raczej marne, ale…
Ale mają się dobrze. Wiesz, jest cała masa ich psychofanów…
HP: I zapaleńców.
I zapaleńców. Ten świat, ta rodzina Heroesów trzyma się naprawdę dobrze. Ciągle wychodzą nowe dodatki fanowskie czy poprawki. Myślę, że taki stan rzeczy długo się utrzyma. Może nawet do tego czasu, bym mógł w nie z nim zagrać i zobaczyć, czy mu się one podobają?
HP: Wspomniałeś o The Last of Us. Zakładam, że widziałeś serial.
(Jan kiwa głową potwierdzająco)
HP: A „Fallouta”?
Widziałem „Fallouta”.
HP: I jak ci się te seriale podobały?
Bardzo mi się podobały.
HP: To chyba pierwsze seriale w historii popularnych gier wideo, które traktują je jako liczące się medium, prawda?
Zgadzam się, „Fallout” nawet bardziej mi podszedł. Łyknąłem go zresztą w całości chyba od razu. Obejrzenie „The Last of Us” zajęło mi trochę dłużej, ale odcinki zrobiły na mnie niemałe wrażenie. Odnalazłem się.
HP: Przy czym TLoU to trochę inna historia niż ta przedstawiona w grze.
Nie patrzyłem na to, czy serial idzie fabularnie tak jak gra. Traktowałem go jak oddzielne dzieło. A co do Fallouta: grałem w gry z tej serii, ale totalnie nie pamiętałem tych wszystkich historii. Serial oglądało mi się więc jeszcze przyjemniej, bo bez zastanawiania się, jak pewne wydarzenia przedstawiono w pierwowzorze. I w sumie do dzisiaj nie wiem, czy odcinki szły fabularnie ramię w ramię z grami.
CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE
HP: Serial jest niepowiązany z grami. Akcja dzieje się w tym samym uniwersum, ale to zupełnie oddzielna historia.
I jest zaj*****y.
HP: Zgadzam się.
Czego nie można powiedzieć o „Wiedźminie”. (śmiech) Wiesz, jestem po stronie „anty”.
HP: A może chociaż pierwszy sezon ci się podobał?
Wobec pierwszego sezonu miałem pewne oczekiwania. Spory budżet, mocna obsada… Spodziewałem się czegoś konkretnego. Oglądałem odcinek za odcinkiem, aż wyskoczył ten diabeł z krzaków (chodzi o silvana imieniem Torque – przyp. red.). Jak diabeł piszczałka z moich czasów (sprawdźcie sobie film „Przyjaciel wesołego diabła” z 1986 roku i wszystko będzie jasne – przyp. red.)! (śmiech) Powiedziałem do siebie: „Kurde, co to jest?”. Byłem załamany, ale dociągnąłem pierwszy sezon. Później ktoś mi powiedział, że drugi jest lepszy. Pomyślałem: „Okej, spróbujmy”. Ale nie, no, k***a, nie. Wiedziałem, że na trzeci się nie nabiorę. Nie dałem się i nie odpaliłem.
HP: Miałem tak samo. Nie odważyłem się obejrzeć trzeciego sezonu, jakoś w połowie drugiego odpadłem i stwierdziłem, że to dla mnie po prostu za dużo.
No widzisz, jesteśmy po tej samej stronie mocy. (śmiech)

HP: Bezpośrednio w trakcie obozu przygotowawczego do walki jest czas i miejsce na granie czy twoja głowa znajduje się w zupełnie innym miejscu?
Jest, a przynajmniej dla mnie jest. Ale nie tylko dla mnie; znam wielu zawodników, którzy grają. Właśnie w ten sposób uciekamy gdzieś głowami. Wiesz, zwykle cały czas trenujesz, dostajesz po głowie, mocno się męczysz, bijesz się. Więc jak sobie odpalisz gierkę, znajdujesz się nagle jakby w innym świecie i nie myślisz o tym wszystkim. Mnie to pomaga i mnie restartuje. Gdy wychodzę z sali po treningu, chcę zapomnieć o tym miejscu. Wracam sobie do domu, a to jest zupełnie inne miejsce. Nie gadam w nim o MMA, tylko odpalam grę i nie jest to UFC, bo inaczej pewnie bym ześwirował. W grach przenoszę się do innych światów. Granie mnie odpręża i mi pomaga, szczególnie w ostatni tydzień przed walką, gdy treningi są króciutkie. Łapie się wtedy szybkość, świeżość i docina ostatnie kilogramy. Wtedy naprawdę masz dużo wolnego czasu, siedzisz wieczorami, a następnie pojawia się pytanie: „Co tu robić?”. Ja sobie gram.
HP: Czyli można powiedzieć, że gry stanowią dla ciebie trochę narzędzie służące do tego, by uspokoić głowę?
Tak, zarówno by uspokoić głowę, jak i by uciec na chwilę od tego świata, żeby później wrócić do niego ze zdwojoną siłą. Bo dzięki temu, że restartuję banię, na kolejny dzień treningowy przychodzę jakby mocniejszy. Tak to traktuję, tak to na mnie działa. No i znam też kilku innych zawodników, którzy nie wyobrażają sobie między walkami czy tam treningami nie odpalić gierki.
Gry to dla mnie relaks i przyjemność, a nie wynik. Wynik mam zrobić gdzie indziej.
WJ: No właśnie, w twoim świecie, świecie szeroko pojmowanej bijatyki, są tacy zawodnicy?
Są, są, całkiem sporo. Teraz oczywiście trudno mi sobie przypomnieć kilku, ale dobrym przykładem jest choćby Marian Ziółkowski (były mistrz KSW kategorii lekkiej – przyp. red.). Tyle że on nabija platynę za platyną (chodzi o osiągnięcia zdobywane w trakcie gry na PlayStation, otrzymywane za ukończenie danej produkcji na 100% – przyp. red.). Sam gram przede wszystkim dla przyjemności. Nie robię wszystkiego, co jest dostępne w grze. A wiem, że Marian tych platyn ma wręcz nawalone.
WJ: I widać, że to jego cel w graniu?
Tak, to jego cel. Kiedyś go zapytałem: „Marian, grasz tak, żeby zdobywać platyny?”, a on mi odpowiedział: „Nie, tak sobie gram, a platyna sama wpada”. (śmiech) Jak odpaliłem Wiedźmina 3, to też chciałem każdy pytajnik na mapie odhaczyć, ale po tam czterdziestym czy którymś stwierdziłem, że to jest po prostu, k***a, nudne, nie? (śmiech)
HP: (śmiech) Zgadzam się, platynowanie to w zasadzie zupełnie inna para kaloszy i często cel sam w sobie. Pytaliśmy cię o to na CD-Action Expo, ale zapytamy jeszcze raz… W co aktualnie grasz?
Wczoraj odpaliłem Gothica na nowo. (śmiech) Do tego Hades 2. Próbuję też przejść Alana Wake’a 2.

HP: Spośród gier, które wymieniłeś, tylko Heroesy są grą dla wielu graczy. Czy w dzisiejszych czasach zdarza ci się popykać w sieciowym multiplayerze?
Nie, jestem całkowicie singleplayerowy. Heroesy to w zasadzie jedyna gra multiplayer, w którą zdarza mi się zagrać. Poza tym niekiedy na komórce pykam w jakieś śmieszne tytuły, głównie wieczorami albo gdy np. czekam w kolejce. Nie mam tyle czasu na gry, co dawniej, nie mogę być w nich zawodowcem, więc jak ktoś w multi mnie „odpala” po 15 sekundach, to nie jest to dla mnie. Nie mam czasu wyrobić sobie skilla do takich produkcji. Heroesy to trochę inna bajka, bo w nie gram od zawsze, więc wciąż sobie w nich radzę.
HP: Ale multiplayer kanapowy się zdarza? Typu Tekken we dwie osoby przed monitorem.
Ach, taki jak najbardziej! Tylko że to nie przez neta. Jak szwagier do nas przyjdzie (Jan związany jest z Dorotą Jurkowską, siostrą Łukasza „Jurasa” Jurkowskiego, słynnego zawodnika sportów walki i komentatora – przyp. red.), możemy od razu ze sobą pocisnąć, powiedzieć do siebie „ciągnij się”, po czym robi się śmiesznie, zaraz ktoś inny chwyta za pada i tworzy się fajna imprezka z Tekkenem czy tam Mortal Kombat. Niemniej preferuję granie samemu.
Znam kilku innych zawodników, którzy nie wyobrażają sobie między walkami czy treningami nie odpalić gierki.
WJ: Czyli często dostosowujesz granie do tego, ile masz czasu.
Tak, działam bez spiny, na spokojnie i po swojemu. Gry to dla mnie relaks i przyjemność, a nie wynik. Wynik mam zrobić gdzie indziej.
HP: Pomijając Wiedźmina i Cyberpunka, mógłbyś wymienić minimum trzy gry, które na przestrzeni ostatnich lat zrobiły na tobie największe wrażenie? Możesz oczywiście podać ich więcej.
Resident Evil Village, megadobry. Lady Dimitrescu… Kilka razy dałem się złapać, no nie? (śmiech) Na pewno też Days Gone, ale czytałem ostatnio, że kontynuacji chyba nie będzie.
HP: To chyba ostatni taki tytuł z PlayStation 4, który w sumie nie odbił się takim echem, jakiego oczekiwał wydawca.
To była za*******e kozacka gra.
HP: Chyba wtedy popularność The Last of Us i Ghost of Tsushima zrobiła swoje, a Days Gone przeszło trochę niezauważone.
Właśnie, w The Last of Us też mi się bardzo dobrze grało. Ten Alan Wake 2 bardzo mi się podoba, tylko, k***a, muszę mieć na niego dużo więcej czasu. Wiem, że to jest naprawdę coś. Spider-Mana również mega mi się przechodziło.

HP: Ukończyłeś wszystkie części?
Z tego, co pamiętam, tak. „Jedynkę”, „dwójkę” i Milesa Moralesa.
HP: Niebawem ma być jeszcze Venom.
To w ogóle zajebisty motyw z Venomem w tej „dwójce”, bardzo mi się podobał jego wątek.
WJ: Diablo?
„Czwórka” mi nie siadła.
WJ: A poprzednie części?
„Dwójeczka” to mistrzostwo. Lubię czasem do niej wrócić.
WJ: No tak, „czwórka” jest nieco przekombinowana.
Tak jest. Diablo 3 natomiast za pierwszym razem przeszedłem jakoś tak na siłę. Później przechodziłem je drugi raz i właśnie wtedy mi siadło. Poczułem więcej radochy, ale to D2 jest prawdziwą klasyką. W dodatek Lord of Destruction grałem zabójczynią, a „podstawkę” przechodziłem barbarzyńcą.
HP: Odbijmy na chwilę od gier, ale pozostańmy w popkulturze. Widziałem twój wpis na Instagramie dotyczący Akiry Toriyamy. Jak się czułeś, gdy dowiedziałeś się o nagłej śmierci twórcy „Dragon Balla”?
Poczułem smutek, bo wiedziałem, że twórca czegoś dla mnie ważnego właśnie odszedł. A to, jak ważny był dla mnie „Dragon Ball”, odczułem dopiero po śmierci Akiry. Wkręciłem się w to anime za małolata. Po śmierci Toriyamy dostałem takiego flashbacka. Powiedziałem sobie: „Kurde, on stworzył dzieło, które miało gigantyczny wpływ na to, jaki jestem obecnie”. Było mi przykro i tak zwyczajnie, po ludzku smutno. Wiedziałem, że coś się skończyło. Jakaś era. Gdy oglądałem „Dragon Balla”, jego bohaterowie tyrali, walczyli i nie poddawali się nawet wtedy, gdy upadali. Wiesz, cała ta determinacja, wytrwałość, przekaz, trening. Sam też kilka razy przegrywałem, ale potrafiłem się podnieść. To nie tak, że w „Dragon Ballu” bohaterowie przychodzili i pokonywali wszystkich.
HP: Jedna walka rozciągnięta na pięć odcinków…
(śmiech) Oni przegrywali, musieli się poprawić, wyciągnąć wnioski, zorientować się, co w walce poszło nie tak. Pomyślałem: „Przecież to jestem ja!”. I o to w tym wszystkim chodziło. Niby bajka, a pełna przekazu. Zupełnie inaczej odbierałem „Dragon Balla” kiedyś i zupełnie inaczej odbieram go teraz, gdy sobie go odświeżyłem.
CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE
HP: Oglądałeś „Dragon Balla”, gdy był emitowany w Polsce po raz pierwszy, jeszcze na RTL 7?
Oczywiście! Pamiętam, że byłem załamany, gdy nadeszły wakacje. Zastanawiałem się: „Gdzie ja obejrzę »Dragon Balla«?”. Pomyślałem, że pewnie pojadę gdzieś, gdzie nie będzie RTL 7, nie wiem, u ciotki na wsi… Chyba w ostatni dzień szkoły, po drugim odcinku – bo zawsze leciały dwa odcinki po sobie – pojawiła się informacja, że emisja zostanie wstrzymana na wakacje i że „Dragon Ball” wróci dopiero po nich. Byłem bardzo szczęśliwy, że nie przegapię żadnego odcinka!
WJ: Ściągnąłeś to myślami, nie?
(śmiech) Tak, ale wcześniej byłem załamany. Wiesz, w wakacje zajmowałem się czymś innym: to był czas na basen, bieganie, rower itd. A przecież wciąż chciałem oglądać, jak radzi sobie Songo.
WJ: Taki stały punkt programu.
Zgadza się. Co więcej, pamiętam, że „Dragon Ball” był emitowany w tym samym czasie co Teleexpress. Ojciec zawsze chciał oglądać Teleexpress, a ja męczyłem go, żeby oglądać „Dragon Balla”. I później rodzice oglądali go ze mną! (śmiech)
WJ: Czyli masz siłę perswazji.
Wiedzieli, że to dla mnie bardzo ważne. Później mówiłem ojcu: „Wiadomości sobie obejrzysz o 19.00, powiedzą to samo co w Teleexpressie!”. (śmiech) To był argument niepodlegający dyskusji.

HP: W jednej z twoich ostatnich rozmów przyznałeś, że trzy postacie z „Dragon Balla”, które najmocniej cię zainspirowały, to Piccolo, Songo i Broly. Jako że jesteś ojcem, chciałem zahaczyć o pewną kwestię. Czy uważasz, że Piccolo był dobrym przyszywanym ojcem dla Gohana?
Myślę, że bardzo dobrym. Można chyba powiedzieć, że mimo iż przyszywanym, to najlepszym. Nie dość, że Piccolo otoczył go taką opieką ojcowską, to jeszcze przekazał mu wszystko, co wiedział: tajniki treningu i podstawy walki. Widać też było, że Gohan jakby odwdzięczył się za wszystko, co od niego otrzymał. Cała ta wiedza do niego dotarła. Mój młody na pewno również pozna Piccolo. (śmiech)
HP: A jakaś gra wideo z uniwersum Dragon Balla zrobiła na tobie szczególne wrażenie?
Nie, jakoś niespecjalnie. Za dużo w nich błysków, teleportów, latania. Zawsze wydawało mi się to przekombinowane.
Jak ważny był dla mnie „Dragon Ball”, odczułem dopiero po śmierci Akiry Toriyamy.
HP: Zamierzasz sprawdzić Sand Land? To dopiero co wydana produkcja na motywach jednego z późniejszych dzieł Toriyamy.
Nie mówię „nie”, odpalę i zobaczę, czy zaskoczy. Jeżeli tak, na pewno pogram. Wiesz, jestem w takim okresie swojego życia, że po odpaleniu gry już mniej więcej po godzinie wiem, czy będę w nią dalej grał. Jeżeli dany tytuł nie wciągnie, nie uruchamiam go ponownie. Byłoby mi szkoda czasu. To musi być miłość od pierwszego wejrzenia. Nie mam czasu, by czekać, aż akcja się rozkręci. Tak było zresztą z Baldur’s Gate 3. Wiem, że ludzie są nim megazajarani i wypowiadają się o BG3 bardzo pozytywnie, a do mnie ten erpeg zupełnie nie trafił.

HP: Mam tak samo z serialami. Gdy ktoś mi mówi, że trzeba przebrnąć przez dwa sezony, to w ogóle nie chce mi się zaczynać seansu.
No nie? Sam daję sobie maksymalnie dwa odcinki. Miałem tak z „Arcane”, a to za******y serial. Pierwszy odcinek średnio mi się spodobał, ale koleżka powiedział: „Obejrzyj jeszcze drugi”. Zgodziłem się, po czym obejrzałem cały sezon.
HP: A „Cyberpunk: Edgerunners”?
Też mi się bardzo podobało, szybko się wkręciłem. Lubię takie cyberpunkowe klimaty, jakoś się w nich odnajduję.
HP: To pozostając w popkulturze: zawsze mówisz, że przed walką oglądasz trylogię „Władcy Pierścieni”. Liczyłeś może, ile razy już ją widziałeś?
Nie, ale oglądam ją nie tylko przed walkami. Czasem odpalam sobie tę trylogię ot tak, po prostu.
HP: Mowa o kilkunastu czy raczej kilkudziesięciu podejściach?
Raczej kilkudziesięciu. (śmiech) To taka moja tradycja, zawsze to gdzieś u mnie leci.
WJ: Zakładam, że dobrze cię to nastawia.
Tak, jak najbardziej. Wiesz, ten świat magii i fantasy… dużo się w nim dzieje, sporo w nim gadają. Mam tam też swoich kumpli, wiesz, Gimliego itd. (śmiech) To wszystko mi się podoba. Orkowie sobie biegają, ludzie ich zabijają. Książki czytałem nawet swojemu dzieciakowi. Nie czytałem mu tych takich głupawych książeczek dla dzieci, tylko właśnie „Władcę Pierścieni”! (śmiech)
WJ: A właśnie: jak odnosisz się do filmów Petera Jacksona i książek J.R.R. Tolkiena?
Jestem fanem zarówno filmów, jak i książek. Wiem, że jest mnóstwo ludzi, którzy mówią, że powieści są świetne, a ekranizacje be, ale trzeba być świadomym, że książek nie da się po prostu w 100% przekładać na filmy. Inaczej jeden film musiałby trwać 12 godzin. Uważam, że „Władcę Pierścieni” udało się zgrabnie zekranizować.

WJ: Zgadzam się, sam jestem wielkim fanem filmów z serii „Władca Pierścieni”, ale przyznam szczerze, że przez książki nie przebrnąłem. Te wszystkie opisy o maszerującej drużynie… Gdy zaczynała się jakaś akcja i nabierałem rumieńców, to oni znowu zaczynali iść. (śmiech)
Oni tam sporo chodzą. (śmiech) Wracając do filmów: gdy dochodzi do walki pod Minas Tirith, to jest ten, k***a, moment, w którym sam wchodzę do oktagonu i wbijam się w swojego rywala, tak jak obrońcy na konikach wbijają się w orków.
HP: Jest z tego uniwersum jakaś gra, która szczególnie ci zapadła w pamięć?
Grałem w któregoś Władcę Pierścieni lata temu, ale nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia.
HP: A serial widziałeś?
Nie widziałem. Obejrzałem dwa odcinki, po czym obraziłem się na pozostałe.
HP: Ekscytujesz się na myśl o filmie „The Hunt for Gollum”?
Całkowicie przestałem się ekscytować podobnymi tematami. Nie nastawiam się, bo wolę się pozytywnie zaskoczyć, niż rozczarować. To wszystko po zawodach „Wiedźminem”, „Pierścieniami Władzy” czy ostatnim „Willowem”. Czasami legend nie powinno się tykać, a ekipa od „Willowa” zepsuła legendę. Nie będę się jarał czymś na wyrost tylko po to, by później tego żałować.
Chciałbym dodać do jakiejś gry coś naprawdę od siebie. Chociaż jedną rzecz, nie? Nie być tylko jej twarzą.
WJ: Pewnie na emeryturze będziesz miał więcej czasu, żeby nadrobić różne rzeczy.
Na pewno! Teraz mam dużo na głowie i sporo się dzieje. Wczoraj byłem w Genewie, a dzisiaj jestem tutaj, w Warszawie (wywiad z Janem przeprowadzony został 12 czerwca 2024 – przyp. red). Za jakiś czas pewnie trochę się uspokoi.
HP: Występowałeś u Patryka Vegi. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że najchętniej zagrałbyś właśnie we „Władcy Pierścieni” albo w czymś podobnym.
Co do „Władcy Pierścieni”: to już raczej niemożliwe, prawda? U Vegi grałem realną postać, a w filmie fantasy…
HP: Kogo byś zagrał?
Na pewno nie wróżkę, nie? (śmiech) Ani nie elfa, raczej jakiegoś orka barbarzyńcę albo wojownika z Gondoru. Poszedłbym w takie klimaty, odnalazłbym się w nich i sprawiłyby mi one przyjemność. Widzę siebie raczej z wielkim toporem czy mieczem oburęcznym niż biegającego z łukiem.

HP: Jesteś otwarty na każdą formę współpracy w temacie obecności w grze wideo? Mam na myśli podkładanie głosu, użyczenie swojego wizerunku…
Otwarty jestem, jak najbardziej. Gdy przyjdzie propozycja, rozważę taką ewentualność. Zobaczę, komu miałbym podłożyć głos i o kim będzie gra.
HP: O wróżce. (śmiech)
(śmiech) Ja już w grze jestem, można mną zagrać w UFC, przy czym oprócz tej produkcji nic więcej, co dotyczy mnie w świecie gier, się nie wydarzyło. A fajnie, jakby się wydarzyło. Ciekawie byłoby mieć siebie w grze.
HP: Skoro Dawid Podsiadło był w Cyberpunku 2077, Jan Błachowicz może być w Gothicu.
Byłoby cudownie. Tylko pytanie: czy Dawid Podsiadło wiedział, że był w Cyberpunku? Chodzi mi o sytuację jak z Pudzianem w Wiedźminie 2 (dla niewtajemniczonych: jeden z enpeców z drugiego Wieśka zwie się Naidzup, przeczytajcie sobie to imię od tyłu – przyp. red).
HP: Tak, Dawid Podsiadło wiedział, była cała akcja marketingowa…
Świetnie by było, jakbym dostał propozycję np. wymyślenia zadania pobocznego do Gothica. Cokolwiek, nie mam na myśli prac nad fabułą, ale chciałbym dodać do gry coś naprawdę od siebie. Chociaż jedną rzecz, nie? Nie być tylko twarzą. Stworzyć jakiś miecz albo element zbroi… bądź przedmiot, który wręcza się bohaterowi, np. pierścień mocy. To byłoby bardzo fajne.
———
Kontynuacji wywiadu z Janem Błachowiczem doczekacie się w kolejnym tygodniu.
Czytaj dalej
7 odpowiedzi do “Jan Błachowicz: „Niejedną nockę zarwałem. Dzięki grom resetuję banię” [WYWIAD]”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Świetny wywiadzik! Przede wszystkim dlatego, że rozmawia się z dorosłym gościem, który coś osiągnął, mówiącym więcej niż takie proste „gry są spoko”, albo takim suchym prof. S. Jonalistycznym „badania wykazują, że gry wpływają pozytywnie na rozwój, uwagę, blabla”. Z tekstu wylewa się radość Jana z obcowania z grami, jest tym medium przesiąknięty. Dorastał z grami i w jakimś stopniu go ukształtowały. Czuć, że gry są dla niego ważnym elementem życia, i nie ogranicza się do powtarzalnego pykania w CSa na dd2. Mega-pozytywny gość.
„…musiałem mieć więcej hajsu w „capsie” – nie miało być „w kabzie”?
Nie, chodzi o żetony. Dodaliśmy wyjaśnienie.
Dobre, nie znałem tego
Kapsa to kieszeń po ślonsku, ciulu xD
Błachowicz +1 🙂
w rzopie to mam ale ten co zabezpieczenia przed zalozeniem konta robil…. dajcie mi go, zayeebie od reki
Fajny wywiad