[RETROHISTORIE SMUGGLERA] Jak się piraciło gry?
![[RETROHISTORIE SMUGGLERA] Jak się piraciło gry?](https://cdaction.pl/wp-content/uploads/2021/11/20/6d2f36ee-c2c3-4d7e-85fd-5735fe77539c.jpeg)
Co zatem czynił wówczas osobnik, który chciał sobie pograć w jakieś nowości na ZX Spectrum, C64 czy Atari 800 XL? Jeśli mieszkał w większym mieście, szedł na giełdę komputerową odbywającą się zwykle w niedzielę. Jeśli nie, jechał do takiego miasta, co czasem zajmowało godzinę-dwie, a uwzględniwszy, że podróżowano pociągami bądź autobusami, to dłużej, bo trzeba było dopasować się do rozkładu, a potem dotrzeć na giełdę.
Tam kupował bilet wstępu(*), stojąc wcześniej 2-3 kwadranse w dłuuugiej kolejce, po czym raźno udawał się do swojego pirata. Bo w dobrym tonie było kupować stale u jednego kolesia – po jakimś czasie dostawało się zniżki dla stałego klienta itd. A handlarze, dbając o własną markę, siedzieli zawsze w tym samym miejscu.
Piraci? Nie widzę
Giełdy zwykle organizowane były przez rozmaite oficjalne instytucje, np. Urząd Miejski albo w przypadku Wrocławia Politechnikę Wrocławską, bo przynosiły spore zyski z biletów wstępu i za wynajem stanowisk. Oczywiście gdzieś przy kasach pro forma wisiały wywieszki w stylu „dozwolony jest handel wyłącznie oryginalnym oprogramowaniem”, ale nikt się tym nie przejmował. Organizatorzy chodzili wzdłuż stołów, na których piętrzyły się stosy pirackich kaset, i pobierali kasę od sprzedających, udając, że nie wi(e)dzą, co leży na stolikach. A ci drudzy udawali, że w to wierzą.
Obie strony były zadowolone z tego układu. „Legale” stanowiły może 1% giełdowej oferty. Zwykle zresztą były to gratisy dokładane do kupowanych na Zachodzie kompów. Bardziej się je oglądało – jak to za granicą ładnie gry wydają – niż kupowało. Bo po co, skoro ten sam tytuł można było dorwać zaraz obok za ułamek ceny oryginału?
Budynek stołówki PWr, największa (acz nie jedyna) giełda komputerowa we Wrocławiu…
…a tak to wyglądało od środka:
Atmosfera – gorąca. Nie tylko w przenośni. Klimatyzacja była wówczas jedną z tych rzeczy, o których się słyszało, że ponoć coś takiego na Zachodzie funkcjonuje. Po giełdzie się nie chodziło – po giełdzie przeciskało się przez ścieśnioną ludzką masę, depcząc po stopach i będąc deptanym, czasem ostro pracując łokciami. Wszędzie wisiały wykonane przez handlarzy plakaty i transparenty reklamujące np. „ponad 3000 gier na Atari”, zachęcające „u mnie najnowsze nowości!” czy buńczucznie ogłaszające, że widzisz właśnie „największe w Polsce stoisko z grami na C64”. Albo dumnie informujące, iż te stoliki należą do np. „The World’s Best Hackers Federation”, czyli 3-4 kumpli, którzy potrafili do wcześniej scrackowanej produkcji doczepić własne intro z logo wykonanym w semigrafice jakimś intromakerem.
Na giełdzie się nie mówiło – na giełdzie się krzyczało, bo inaczej trudno było coś usłyszeć. I potem człowiek wracał do domu totalnie zachrypnięty. Na giełdę nie szło się tylko po to, by coś kupić. Na giełdę szło się też po to, by BYĆ, by spotkać znajomych, popatrzeć, dotknąć, pomarzyć, otrzeć się o ten inny, cyfrowy świat. Ale skoro o kupowaniu mowa…
Na giełdę szło się też po to, by popatrzeć, dotknąć, pomarzyć.
Jak kupowa… kopiowało się gry?
Wybieraliście grę. Gość wgrywa kopier z kasety. Wyjmuje ją. Kasetę z grą przewija wedle licznika do miejsca, gdzie znajdował się wybrany tytuł. Kopiuje go do pamięci kompa. Wyjmuje kasetę z grą, wkłada kasetę klienta. Zgrywa grę. Gotowe! Tadam! Co w sumie zajęło jakieś 8-10 minut. Jak sami widzicie, było to pracochłonne i męczące. A co powiedzieć o posiadaczach Atari, gdzie gra wgrywała się nie 5 minut, tylko 20? W przypadku stacji dysków sprawa wyglądała podobnie (tyle że samo kopiowanie trwało dużo krócej), ale jeśli się miało dwie stacje, dało radę przegrywać bezpośrednio z jednej na drugą bez konieczności przekładania dyskietek.
Jak sobie z tym poradzono? Zaczęto używać popularnych w latach 80. „bumboksów” czyli dwukieszeniowych magnetofonów. Teraz wystarczyło włożyć swój nośnik z grą, do drugiej kieszeni kasetę klienta i włączyć tryb „szybkiego kopiowania” (czyli z ok. 2-3 razy większą prędkością niż standardowe przewijanie podczas odtwarzania). I całość nagrywała się w góra 2 minuty! (Albo w 5-8 dla posiadaczy Atari).
Taki magnetofon nabywało się w peweksie (czyli w sklepie, gdzie dało się kupić zachodnie towary, o ile posiadało się zachodnią walutę) za 70-150 dolarów. A jako że pensje w PRL-u w przeliczeniu wynosiły zwykle 20-30 dolarów miesięcznie, nie był to mały wydatek. Ale że bardzo szybko się zwracał, bo potrafił zwielokrotnić zyski pirata(**), na typowej giełdzie w latach 80. widziałeś więcej „bumboksów” niż na głównej ulicy Bronksu podczas „gorączki sobotniej nocy”. Naturalnie w sprzedaży były też wcześniej przygotowane kasety z zestawami gier i to na nich robiło się większość utargu.
Prawa autor… że co?!
Czy nie baliśmy się chodzić na giełdy oraz ostentacyjnie sprzedawać i kupować piracki soft? Ani trochę. W świetle ówczesnego prawa kopiowanie zachodnich programów i ich sprzedaż były legalne. Albo raczej: nie były zakazane. Gry były „niczyje”, gdyż Polska Rzeczpospolita Ludowa nie miała podpisanych umów ze zgniłymi kapitalistami dotyczących ochrony ich praw autorskich. I szczerze jej zwisało, co ludzie sobie z zachodnimi grami robią. I to nie tyczyło się tylko gier.
Stąd np. radiowa „Trójka” miała specjalne programy, gdzie prezentowano najnowsze zachodnie płyty – tzn. puszczano je w całości, a myśmy je sobie stamtąd pracowicie nagrywali. Chłopaki nawet robiły specjalnie przerwę po ok. 25 minutach grania, żeby ludzie mieli czas przewinąć do końca kasety i przełożyć je na drugą stronę. I nikt nie uważał, że to coś złego. Nie było przecież żadnego dostępu do legali. Nie mieliśmy innego źródła zakupu gier/płyt niż giełda. To co mieliśmy robić? Piraciliśmy na potęgę. Komputer i granie były naszym jedynym azylem przed szarzyzną i przaśnością PRL-owskiej rzeczywistości…
Bo co innego zostało? Dwa programy TV, gdzie w ciągu roku puszczano mniej dobrych filmów niż przez weekend dzisiaj w TVN i Polsacie? Kina, gdzie filmy – wyselekcjonowane, bo np. Bondów nie sprowadzano – trafiały na ekranu z 2-3 letnim poślizgiem? (Star Wars w 1979…) i też jak w ciągu roku pokazano z pięć dobrych to święto. Tak samo było z książkami, muzyką (punk rock i rap NIE ISTNIAŁY w państwowych mediach… a niepaństwowych nie było).
Ale ad rem. Każdy, kto chciał, mógł sprzedawać gry na giełdzie. Jeśli milicja robiła tam naloty, to tylko po to, by zgarnąć ludzi, którzy nie zarejestrowali tej działalności i nie odprowadzali należnego państwu podatku od zysku. Swoją drogą, taki proces był drogą przez mękę – zdaniem niektórych urzędasów, aby sprzedawać gry na giełdzie, należało mieć a) wykształcenie kierunkowe (czyli być informatykiem!), b) minimum 3 lata praktyki w handlu. Serio. Ten ustrój musiał upaść…
Kto wówczas piracił? Każdy. Bo innego źródła softu nie było.
(*) Zwykle niedrogi, odpowiednik z grubsza dzisiejszych 2 zł. Handlarze płacili dużo więce j(za stoliki), ale i tak była to kwota stanowiąca tylko drobny ułamek ich giełdowego utargu.
(**) Przygotowanie jednej kasety na ZX Spectrum, z 10 grami, za pomocą kopiera zajmowało jakieś 2,5-3 godziny. Przy użyciu dwukieszeniowca – ok. 20-25 minut. A przecież można było pracować na 2-3-4 takie magnetofony.
CIĄG DALSZY NA NASTĘPNEJ STRONIE >>>
Jak piraci piracili piratów
Jednym z paradoksów tamtych czasów było to, że polscy piraci zabezpieczali swe produkcje przed dalszym spiraceniem. Bo kupując kasetę, mogłeś ją bez problemu powielać, np. dzieląc/wymieniając się nią z kumplami. To nie podobało się giełdowcom, którzy chcieli, aby ludzie u nich kupowali kolejne tytuły. Doszło więc do stworzenia specjalnych kopierów, które sprawiały, że grę z kupionej pirackiej kasety dało się bez problemu odpalić, ale już nie dało się jej skopiować. Tzn. dało się, ale przy próbie uruchomienia pojawiał się napis… „illegal copy!”. (Swoją drogą, rozwala mnie to – ta bezczelność pirata, który śmiał twierdzić, że TA kopia jest nielegalna. A ta jego wersja to niby oryginał?!).
Wiele dzisiejszy fortun i firm zaczęło się przy giełdowym stoliku w latach 80.
Z pewnym tego typu kopierem wiąże się zresztą dość zabawna historia, bo program został stworzony na zamówienie wrocławskiego giełdowego potentata (dla dawnych bywalców giełdy – to ten pod wielkim transparentem „5000 gier”, w charakterystycznym sweterku), który zapłacił za niego naprawdę grubą, jak na PRL, kasę. I przez jakiś czas pięknie się kręciło… aż nagle okazało się, że pojawiła się na giełdzie aplikacja, która łamała to zabezpieczenie. I kosztowała na tyle niedużo, że każdego gracza było na nią stać. Giełdowy rekin rwał włosy z głowy, ale autor softu rozkładał bezradnie ręce – „nic nie poradzę, wszystko, co ktoś zabezpieczył, drugi może scrackować”. Ale potem pomyślał i rzekł „…ale wiesz co, ja ci napiszę nowy program kopiujący z zupełnie innym zabezpieczeniem”. Ma się rozumieć, nie zrobił go za darmo.
Dowcip polegał na tym, że autorem tych wszystkich programów był… ten sam człowiek. Najpierw zainkasował równowartość swojej półrocznej pensji na państwowej posadzie za kopiera z zabezpieczeniem, potem napisał cracka, którego odpłatnie rozpowszechnił na giełdzie, żeby zneutralizować swój poprzedni produkt. A potem kolejną górę złotówek za anty-crack-kopiera. Gość planował zresztą za parę miesięcy dystrybucję cracka do drugiego kopiera (a potem, rzecz jasna, stworzenie kolejnej wersji programu… i tak dalej, póki handlarz będzie płacił), ale jego szatański plan pokrzyżowała ekspansja komputerów 16-bitowych, które niemal doszczętnie wyparły z giełdy 8-bitowce. Skąd o tym wszystkim wiem? Od twórcy tych programów.
Ja piracę, ty piracisz, on piraci…
Na giełdzie mogłeś spotkać ludzi w każdym wieku i każdej profesji. Widziałem tam handlującego Pewnego Słynnego Polskiego Programistę (oraz dewelopera), który w ten sposób zaczynał swą przygodę z grami. Widziałem panów z tytułami naukowymi. Ba, spotkałem też – to akurat na warszawskiej giełdzie – ludzi, którzy obecnie są Poważanymi Dystrybutorami Gier (i nie tylko dystrybutorami).
Nazwa „firmy” pochodzi od nazwiska właściciela. Już wiecie jak brzmiało i prapoczątki jakiej firmy oglądacie?
Sam też nie chodziłem tam, by tylko popatrzeć, to oczywiste. A gdy realizowaliśmy reklamę TV naszego pisma, okazało się, że właściciel firmy tworzącej ten klip też tam kiedyś brylował. I miał pierwszą we Wrocławiu – i być może w Polsce – Amigę 1000. Był tam również syn znanego olimpijczyka –na wrocławskiej giełdzie robił za rekina biznesu, a w kapitalizmie otworzył jeden z pionierskich sklepów z komputerami w stolicy Dolnego Śląska. Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak wiele dzisiejszych Poważnych Biznesów i Znanych Firm zaczęło się od stolika czy dwóch rozstawianych w niedzielne poranki w sali gimnastycznej jakiejś szkoły. Bo też giełda była świetną, praktyczną szkołą marketingu i zasad ekonomii.
…niczym łzy w deszczu
Schyłek giełdy zaczął się po uchwaleniu prawa chroniącego interesy twórców software czyli ok. 1991, choć początkowo nikt się tym nie zdawał przejmować. Ale gdy policja zaczęła robić systematyczne naloty na handlarzy, powiało grozą i wprowadzono pewne zasady konspiracji – np. płaciłeś za grę u osobnika X, ale dostawałeś ją przed giełdą od osobnika Y, który miał gdzieś na parkingu „skitrane” CD-ki w bagażniku. A przekazanie kompaktu wyglądało prawie jak kadry z filmu o szpiegach… Ale, co dziwne, nikt tam nikogo nie oszukiwał – jak zapłaciłeś za dany tytuł, to go dostałeś.
Ostateczny cios zadał giełdzie coraz dostępniejszy internet. (A raczej znajdowane tam „piraty”, za które w ogóle nie trzeba było płacić). Handlowano się wtedy głównie sprzętem, ale i tu widać było coraz wyraźniejszy uwiąd. Giełda wrocławska zakończyła swój żywot gdzieś w okolicach 2005. Stołówka Politechniki znów tylko serwowała posiłki.
PS Budynek został wyburzony w 2015. Przyznam, że gdy się o tym dowiedziałem, coś ścisnęło mnie za serce. Tak wiele wspomnień, tak wiele pięknych chwil…
NA NASTĘPNEJ STRONIE GIEŁDOWE CIEKAWOSTKI >>>
Ceny/realia/zarobki
Trudno w ogóle przeliczać tamte ceny na dzisiejsze. Choćby z tej przyczyny, że z jednej strony człowiek zarabiał 20 dolarów miesięcznie, ale z drugiej bochenek chleba kosztował 1 centa, bilet tramwajowy dwa, miesięczny rachunek za prąd wynosił ok. dolara itd. Za 20 „zielonych” dało więc radę przez miesiąc normalnie żyć, co dziś przerasta nawet zaprawionych w survivalu studentów.
Ale spróbuję wam jakoś je przybliżyć na swoim przykładzie. W 1986 moje miesięczne wynagrodzenie wynosiło 13 500 zł. Czyli mniej więcej „mniejszą połowę” tego, co w rocznikach statystycznych podawano jako średnią pensję. Zatem można powiedzieć, że był to odpowiednik dzisiejszych +/– 2000 zł na rękę. Dla uproszczenia załóżmy więc, że ówczesne 10 zł = współczesne 1.5 zł. I teraz popatrzmy, jak wyglądały ceny. Zacznijmy od komputera. Używany ZX Spectrum – dałem za niego wtedy 80 000 zł, czyli dzisiejsze 9000 zł (nowy kosztował ok. 100 000). O C64 ze stacją dysków nawet nie próbowałem wówczas marzyć (2x 300.000 zł).
Cena pirackiej kasety, na której znajdowało się 10 gier – ok. 1000 zł, czyli dzisiejsze150 zł. Za jeden nielegalny tytuł płaciło się więc odpowiednik dzisiejszych 15 zł. Należy jednak pamiętać, że mówimy o prostych gierkach na 8-bitowce, a nie współczesnych rozbudowanych tytułach.
Zarobki piratów? Delikatna sprawa, bo wszystko zależało od skali działalności. Ale taki przeciętny pirat, który traktował giełdę jako sposób na dorobienie sobie do pensji/kieszonkowego, w ciągu miesiąca mógł – po odliczeniu kosztów – mieć z tego na czysto ok. 3000-10.000 dzisiejszych złotych. (Często więc to jego oficjalna pensja była dodatkiem do niedzielnych zysków). Giełdowi potentaci wyciągali kilka(naście!) razy więcej. Ale żeby tyle zarobić, należało poświęcić na to minimum 4-5 godzin dziennie (na przygotowywanie kaset z grami itd.), a każda niedziela była najpracowitszym dniem w tygodniu.
Ale było warto – znam osobnika, który na giełdowym handlu dorobił się domu w Świdnicy. Nie mieszkania – domu jednorodzinnego. Byli też tacy, którzy zaczynali od giełdy komputerowej (a potem z głową inwestowali zarobione tam pieniądze), a dziś są miliarderami. Wy także ich znacie. Techland (uwaga: jego późniejszy właściciel handlował sprzętem, nie grami!), CD Projekt i tak dalej.
Kasety
Wam się wydaje, że kasety magnetofonowe po prostu kupowało się w pierwszym lepszym sklepie? Duży błąd! Jak niemal każdy towar w czasach PRL-u był on na półkach nieobecny. Kupić się je dawało na giełdzie od jakiegoś biznesmena ze stu- dwustuprocentowym narzutem w stosunku do ceny sklepowej. Jeździło się też do Gorzowa, bo tam była fabryka Stilon produkująca charakterystyczne pasiaste kasety i miała swój firmowy sklep, gdzie kasety zawsze były. Problem w tym, że sprzedawano tam „na rękę” maksymalnie po 20 sztuk, żeby „uniknąć spekulacji”. A 20 to podczas jednej giełdy schodziło…
Cóż, każdy pirat miał swoje metody, żeby przekonać personel do sprzedania mu większej liczby C60 ((liczba ta oznaczała ile minut zmieści się na tej taśmie). Rekordzista wrocławskiej giełdy przywoził po 1000 sztuk naraz, w małym fiacie zresztą. Nawet nie uwierzycie, jaki to był pojemny samochód. Były jeszcze kasety ze Szczecina (Superton), ale nie cieszyły się szacunkiem graczy, gdyż powszechnie uważano, że są gorszej jakości i mają tendencję do wkręcania się w magnetofon podczas odtwarzania.
Można było też pokombinować inaczej – pójść do sklepu muzycznego i kupić np. z 50 kaset zespołu Mazowsze. Po co? Bo nagrane były na kasetach C60, a ich cena była niższa niż czystego nośnika! Ot, jeden z PRL-owskich absurdów. Przy czym jednak klienci niezbyt chętnie kupowali gry na takich kasetach – sam wykorzystywałem je do nagrywania muzyki z radia (wspomnianej „Trójki”). Dla burżujów utrwalano gry na nośnikach zachodnich, kupowany w Peweksie. Ale ich cena sprawiała, że nader niewielu było na nie stać – przynajmniej do końca lat 80.
Dyskietki
W powszechnym użytku były wówczas dyskietki 5,25”, zwykle renomowanej firmy NoName, choć jako mastery niektórzy stosowali np. Verbatimy, Nashuy czy Datalife’y. Jako że stacje dysków w popularnych 8-bitowcach były jednostronne, a na „flopie” dało się zapisywać z obu stron, powszechne stało się wycinanie na ich krawędziach otworów umożliwiających nagranie na nośniku po jego odwróceniu. Używano do tego specjalnych wycinarek zwanych disc-notcherami (macie ją na screenie).

Czytaj dalej
27 odpowiedzi do “[RETROHISTORIE SMUGGLERA] Jak się piraciło gry?”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Zgłasza się rocznik 79′ Pamiętam… świetne czasy. Jestem z Krakowa, giełda z rtv, tanie ciuchy, piraty gier jest oczywiście;)
Pamiętam. Mój pierwszy PC był złożony z części zakupionych na giełdzie we Wro.
Wtedy giełdy to jeszcze zakup sprzętu PC.Nawet w sklepach były piraty.Gdy się kupowało komputer,dostawało się spis gier i programów po znajomości,bo to był interes dla sklepów.
Świetny artykuł o ówczesnych realiach „rynku gier”, zwłaszcza dla młodych, nie pamiętających tamtych czasów.
78’|Obecny.
’89 Nigdy nie byłem na giełdzie we Wrocławiu. Jednak słyszałem opowieści od mojego starszego brata i jego znajomych co tam się działo na tej giełdzie. Ahh wspomnienia…
87′ Mieliśmy z kuzynem Commodore 64. Pamiętam się po lesie po miejscówkach okolicznych pijaczków chodziło i butelki zbierało aby sobie kasetę na współe kupić 🙂
Ja pamiętam – jak przez mgłę – giełdę komputerową w Katowicach, na którą zabrał mnie parę razy mój tata. Ale to już było w latach 90. Bo takim prawdziwym ciosem dla giełd (acz nie dla piractwa, które się po prostu zdecentralizowało na kilka lat) to było wprowadzenie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych w 1994. Tuż przed jej wejściem w życie wielu sprzedawców likwidowało całe swoje „magazyny” sprzedając piraty po cenie nośnika. Pół mojej amigowej kolekcji pochodziło z takiej wyprzedaży.
Potem resztę ubił internet i rozwój darmowego oprogramowania.GIMP i inne darmowe programy nie były jeszcze tak rozwinięte.Darmowe pakiety biurowe nie dorównywały MS Office.Po ustawie piraci już nie mogli otwarcie wystawiać stoisk.Mieli spisy gier,a same gry miał znajomy w samochodzie.
No dobra.. ’77, ale widzę , że nie jestem jedynym staruchem tutaj 😉
Rocznik 85. Commodore 64 jako początek przygody z grami i ogółem PC. Na samej giełdzie nigdy nie byłem, ale kaset stamtąd miałem od groma. I to ustawianie głowicy magnetofonu spinką do włosów wygiętej na kształt korbki idealnie wpasowującej się w śrubkę. Pamiętam raz zajęło mi to dobre 30 min. Albo wczytywanie gry trwające kilkadziesiąt min, po czym na końcu dostajesz komunikat o błędzie wczytywania. I od nowa ustawianie głowicy. Teraz to śmieszne, ale wówczas doprowadzało do szewskiej pasji ;D
Teraz są za to torrenty.
@hagan – To sie nie kalkulowalo (dla handlarzy) bo skopiowanie takiej gry trwalo ok. 8-10 minut, gdy za pomoca dwukasetowca robiles to w 2 minuty. A gielda trwala cztery godziny, czas to pieniadz. Wiekoszc handlarzy miala dwukasetowce, bo inwestucja zwracala sie w miesiac/dwa.
Niezwykłe historie! Ja akurat kopiowałem gry od kolegów ze szkoły 🙂
Bardzo fajny artykuł. Nigdy nie byłem w takim miejscu, ale czytało się świetnie.
Ale urwał, ale to było dobre 😀 świetna retrohistoria. Co prawda jestem „za młody na Heroda” , ale pamiętam jeszcze końcówkę okresu, gdy zakup piratów nie byl czynem karnym (chyba nawet w Gamblerze była relacja z ostatniego spaceru po bodajże Warszawskiej giełdzie). Niestety jako chcący mieć jak najwięcej gier małolat miało się kilka spiraconych pozycji. Z resztą szybko komputer się zestarzal (Pentium 166 MMX bez akceleracji) i pozostawały…Cover Cd z groźnych czasopism (thanks CDA).
PC się wtedy szybko starzały.Po 2-3 latach taki Pentium 166 MMX był złomem.Najszybciej ewoluowały procesory.Co 2-3 miesiące nowy Pentium wychodził.
Dodam tylko, że wszystkie tytuły, które miałem spiracone, po latach zacząłem kupować na allegro, GOGu itd aby mieć oryginały, ot sumienie mi nie dawało spokoju 😉 dzięki Smuggler, że chociaż na stronie publikujesz twórczość poswieconą retro 🙂
*growych a nie groźnych;) (groźnie to było czasami w AR 😉
No przeciez w pismie tez wrocilem na lamy, a jeszcze Bartka Kluske sciagnalem do kompletu, a i DaeL ladnie retrotematy porusza.
Tak, zgadza się, tylko czy Twój powrót „na papier” z publicystyka to już na stałe? W kilku numerach Ciebie zabrakło i człowiekowi zostało wyczekiwanie na co drugi weekend co pojawi się na stronie, choć jak sam zauważyłeś trzeba podkreślić, że inni również ciekawie piszą. Mam nadzieje, że wszelkie przeszkody powodujące Twoją zmniejszoną aktywność w Magazynie już pokonane. Na początku kręcił nosem na zamieszczanie publicystyki w necie, ale w sumie mamy dzieki temu więcej do czytania / ogladania 🙂
Bede w CDA chyba ze pomyslu albo czasu braknie na nowy tekst, no ale to do tej pory mi sie nie przytrafilo… A i w sieci bede.
Bez urazy Smuggler, ale w wypowiedziach takiego purysty językowego jak ty brak polskich znaków bardzo rzuca się w oczy.
Super art., ciekawe i fajnie opisane historie. Ja kojarzę z dzieciństwa stoiska z grami na Pegasusa na targu w moim mieście i płyty CD z muzyką kupowane z plecaka przy okazji zakupu ciuchów na straganach Tuszynie…
@Gracz4ever – nie jestem purysta, zdecydowanie, ale jak ktoś mowi „bynajmniej dla mnie jestescie daremni” to sie wkurzam. A pisanie bez polfontow to taka moja tradycja. Wiem, ze to wkurzajce ale mam to juz tak we krwi na forach ze nawet jak zacznę pisać z takimi znakami, to po chwili i tak wchodze w stary tryb 🙂
A teraz nawet oryginalne nośniki zanikają.Kiedy ja kupiłem płytę z grą.Czy ostatni Był Mass Effect 2 czy Skyrim ?.10 lat temu gry na płytach jeszcze wychodziły.Dystrybucja gier to teraz Steam,GOG,Ubi Connect,Epic i Origin.
Lata 80 to początek komputerów w Polsce jeszcze wtedy sprowadzanych pokątnie za dolary.Lata 90 to koniec komuny i otwieranie się rynku.